Szkic praski

Praskie przemyślenia i spotkania

Praga

		Jaroslavowi Šubrtowi
1. Wieczór
Na ulicy Paryskiej, w samym środku Pragi,
z bosą stopą w kałuży, na początku nocy,
patrzeć: nikt nie chce tu umierać, widać to wyraźnie,
choć śmierć nie czuje się obco w Pradze, na Paryskiej.
Tu blisko do Bilé Hory, Karlovo Namestí,
mętne wody Wełtawy, rude plamy dachów
kuszące do skoku, nagie dzidy drzew.
2. Poranek
Szmer wielu języków, czułe palce słońca,
krople deszczu na ławce, na liściach winogron,
na sercu Europy. Cierpkie zapachy ziół;
żałość miejskiego poranka.
3. Powrót do Domu
A jednak niełatwo będzie odchodzić spośród nich,
tak szczęśliwych przecież w tym mieście tak pięknym jak
biblijna winnica; ze złotej krainy ziemskiego baroku
w nieznany przestwór niebieskiej wieczności
sierpień 2001 r.

Ponoć Wyżyna Czesko-Morawska to miejsce, gdzie przez większą część roku pada deszcz bądź śnieg. Tak jest też teraz, kiedy obwodnicami wokół Brna, rozmawiając o Jihlavie, jedziemy do Pragi, wspinając się na łagodne, załzawione wzgórza: leje. Wyżyna ta zresztą to miejsce wyróżnione na czeskiej mapie z wielu pozameteorologicznych względów. Jarosław opowiada mi, że była ona i jest miejscem narodzin i schronienia dla doborowego zastępu czeskich poetów metafizycznych. Najprawdopodobniej instynkt monastyczny, właściwy pewnemu typowi ludzi sztuki (wspierany dość skutecznie w drugiej połowie XX wieku przez politykę), skłaniał co wrażliwszych do wewnętrznej i zewnętrznej emigracji w odludne miejsca. Jeśli się tylko dało, a cena całej sprawy nie była zbyt wysoka. A bywało, że za każdą cenę.

Na przykład Bohuslav Reynek, którego twórczość krok po kroku i z coraz większym zachwytem tu poznaję. Szczupły starzec w drucianych okularach, fantastyczny znawca i tłumacz literatury francuskiej; asceta, mistyk, człowiek ubogi. Przez kilkadziesiąt lat żyjący z hodowli kóz i głodowych honorariów za wiersze i grafiki. Trzymam teraz w ręku zbiorek jego wierszy: „Zima jde do Betléma”, z okładką i ilustracjami autora. Zgaszone pastele, łagodny kontur postaci, oszczędna kreska. Autor posłowia mógł o nim napisać zdanie, którego tłumaczyć chyba nie trzeba: Jeho poezie je básnickým vyjádřenim liturgického volání: Na Tvůj přichod čekáme, Pane Ježiši Kriste! Dodajmy może tylko, że básnik — to po czesku „poeta”. Więc jego wiersze wołały: Marana Tha przez wiele lat, stąd: z Wyżyny. I wołają nadal... Podobno Reynek rył w miękkich metalach i robił notatki do wierszy w szarych godzinach świtu, mieszając w garach, przygotowując strawę dla kóz, łącząc pokorę z ufnością. Bo podstawowa cecha tej poezji to pokora. I właśnie to mnie w niej olśniewa, mnie: przyzwyczajonego do egotycznych ekshibicjonizmów sobie współczesnych.

* * *

Jesteśmy w praskim metrze. A w metrze — jak to w metrze: raj dla złodziei i fotografów portrecistów. Ludzie, ludzie, ludzie. W każdym stanie ducha i w każdej, by tak rzec, jakości ciała. Zmęczeni, zakochani, znudzeni, zmartwieni, zagonieni. Prawdziwi. Wielu ich, mimo lata. Chyba połowa to turyści. Praga jest jednym z najmodniejszych miast Europy. Zawsze zresztą takim była. „Kamienne miasto z kamiennym mostem” — tak ją zachwalano już przed stuleciami w średniowiecznych bedekerach.

Jarek opowiada, że widział już w metrze niejedno, ale szczególnie zaintrygował go kiedyś widok pewnego młodziana w marcu, w dniu, w którym Czechy zdobywały mistrzostwo świata w hokeju na lodzie. Był to niespełna trzydziestoletni yuppie, ubrany w klasyczny japiszonowaty mundur (luźny garnitur Diora, półbuty za kilkaset dolarów, biały kołnierzyk, uszy okablowane jak trzeba, etc., etc.). I na to wszystko, mówi Jarek, uważaj, uważaj: nasz yuppie włożył strój bramkarza czeskiej reprezentacji hokejowej Dominika Haška (czołowy hokeista NHL), wielkiego bohatera mistrzostw. Widok był przedni: yuppie ani na moment się nie uśmiechnął, choć wszyscy w metrze padali sobie w ramiona z radości (Hoši dotoho! Mistři svůta! czy jakoś podobnie). On cieszył się wsobnie, dając jednak światu do zrozumienia.

A w tym roku klapa na olimpiadzie. Czesi odpadają już w ćwierćfinale w Salt Lake City. I to z kim! Z Rosją...

* * *

W Pradze trwa święto baroku. W wielu galeriach Starego Miasta, Małej Strany, Hradczan odbywają się wystawy pod wspólnym tytułem: „Slava barokni âechie”. Czesi mieli i mają z barokiem swoje osobiste porachunki. Jak pisał swego czasu nasz Gościowy specjalista od bohemistyki Andrzej Babuchowski: „Barok, choć odbierany początkowo »jako obcy intruz, jako sztuka uciszania i propagandy, agresywny emblemat kontrreformacji, zachęta do poddania się Habsburgom« (Angelo M. Ripellino), z biegiem czasu zadomowił się w tym kraju na dobre i wpłynął pozytywnie zarówno na ogólny styl życia jednostek, jak i na rozkwit narodowej dumy”.

Sam nigdy nie miałem z barokiem negatywnych, „propagandowych” skojarzeń. Chyba głównie dzięki prostocie i delikatności baroku bazyliki w rodzinnym Pszowie, jej ciepłemu wnętrzu, gdzie królowały — pozbawione jakiejkolwiek agresji: monastyczna biel i łagodne złoto, wnętrzu, gdzie uczyłem się wierzyć i dokarmiać nadzieję. Oglądając praskie wystawy, przypominałem też sobie słowa Jana Royta, historyka sztuki z Uniwersytetu Karola, który przedstawił mi czeski barok jako sprawę i wartość niezwykłą. Barok jako zgoda na życie — mówił. Barok jako wyraz harmonii tego, co duchowe, z tym, co cielesne. Barok jako element strategii, próba oczarowania odbiorcy prawdą. Barok jako styl, w którym stworzenie, życie, ból i radość, umieranie i zmartwychwstanie tworzą, opartą na płynnych nieostrych przejściach, koherentną całość.

* * *

Sobotni wieczór w Pradze, 11 sierpnia.

Jedna z najpiękniejszych brył architektonicznych, jakie kiedykolwiek widziałem: kościół św. Mikołaja — ogromny, mimo wielkości cudownie harmonijny, w wieczornych zorzach, pojezuicki. Widzę, że wchodzą doń tłumy. Ale Jarosław ucisza mój zapał: od lat funkcjonuje on jedynie jako sala koncertowa.

Opowiadanie o jezuickiej potędze w XVII-wiecznej Pradze. Na apel generała, w jednym dniu, 150 praskich jezuitów zgłasza gotowość wyjazdu do Meksyku i dolnej Kalifornii, nie uszczuplając znacznie „stanu posiadania” w Czechach (w tamtym czasie ziemia ta była „zagłębiem” powołaniowym). Po dziś dzień etnografowie w pieśniach Indian północnego Meksyku i południowej Kalifornii odnajdują wiele elementów czeskiej muzyki ludowej.

Pizza z piwem „`a la Hrabal” po drugiej stronie mostu Karola, z Jarkiem, który opowiada, co tutaj lubi, co kocha, czego pragnie. Opowiada o polskiej kulturze, o tym, że uczył się polskiego, by czytać Lieberta, Twardowskiego i Miłosza; o muzyce. O wizji otwartego chrześcijaństwa, o przyszłości Czech.

Praga magiczna, jak pisał Ripellino, stojąca nieruchomo w miodowych światłach letniego wieczoru; świecka do bólu, mimo setek kościołów, figur; żądna zabawy, nieco wyniosła, arystokratyczna. Piękna. Nieuchwytna jak kot, ale wyraźnie miasto z duszą. Eleganckie na swoistą nieuchwytną modłę, w wyważonych dla Polaka proporcjach: swojskie i obce zarazem. Praga z Marianskim Sloupem jako centrum Europy — Kolumną Maryjną, która została zburzona przez mieszczan na samym początku II Republiki (1918 r.), czyli niepodległości... Praga Agnieszki Czeskiej i Husa, cesarza Rudolfa i Białej Góry. Praga, którą widzę teraz, z zaśnieżonego Lublina — mimo kilkusetkilometrowego oddalenia — jakby wyszła z albumu Jana Reicha, miasto ze snu. „Fotografie Reicha, nad którymi pracował przeszło trzynaście lat, pokazują Pragę kilka godzin po tym, jak wszyscy mieszczanie i w ogóle wszyscy ludzie zostali wezwani na sąd ostateczny” — pisał Bohumil Hrabal. Taką ją właśnie widzę: biało-czarną, dostojną, za woalką mgły znad Wełtawy. No i barokową, oczywiście.

* * *

A Jarosław opowiada i opowiada. Nagle pyta: czy wiesz, po czym poznać, że w polskim Kościele dzieje się coś ważnego i dobrego, coś, co jest głębokie, duchowe i ma przyszłość? — Jest tegoż wiele symptomów, są liczne kryteria — odpowiadam nieco mętnie, a głównie ostrożnie. — Otóż po tym, ciągnie niezrażony Jarosław, że wokół tej jakiejś ważnej i perspektywicznej sprawy kręci się sporo młodych, pięknych kobiet. W pierwszej chwili nie wiem, jak reagować (czy to aby nie podpucha?), ale Jarek już dopowiada i interpretuje: jesteście jedynym narodem współczesnej Europy, którego młode i piękne kobiety lgną do Kościoła. U nas są one zdecydowanie gdzie indziej... A ponieważ przechodzimy akurat obok kina, Jarosław wspiera swą tezę przykładem: byłem tu przed kilkoma tygodniami na „Prymasie” Teresy Kotlarczyk. Było nas pięcioro w zaciemnionej sali. Za mną siedziały dwie dwudziestolatki — ubrane wystrzałowo, rozmawiające po polsku. Od połowy filmu szlochały. Zapewniam cię, ciągnie Jarosław, że po pierwsze: dwudziestoletnie Czeszki nie poszłyby na taki film, a po drugie: jeśliby nawet poszły, to by się nim nie przejęły.

* * *

Wczesny niedzielny ranek na praskim osiedlu Haje.

Blokowisko obskurne jak nasze. Mieszkanie Jarka więcej niż skromne. Widać, że cała energia i forsa poszły w dzieci, w wykształcenie, w książki. Ciasno, prosto, choć bardzo gościnnie. Już w wielu takich pozornie beznadziejnych blokowiskach, w różnych miejscach świata, spotykałem ludzi-perły: w Bagneux pod Paryżem, na przedmieściach Madrytu, w DDR-owskim jeszcze wówczas Dreźnie, w Hajdukach i Bytkowie.

Najpierw Psalmy, potem pakowanie. Smutek pożegnań, radość przyjaźni.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama