Błogosławiony Janie Pawle II módl się za nami

Sześć lat czekaliśmy na beatyfikację Jana Pawła II, ale warto było czekać!

Gdy w 2005 r. wraz ze znajomymi wracaliśmy z Rzymu z pogrzebu Jana Pawła II, to w naszych rozmowach przebijała się pewność, że wkrótce wybierzemy się tam ponownie — tym razem na beatyfikację Papieża.

Dla nas był On świętym człowiekiem już za życia, więc potwierdzenie tego faktu przez Kościół wydawało się czymś oczywistym. Podobnie oczywistym było dla mnie, że niezależnie od wszystkich okoliczności, na tą beatyfikacje pojadę.

W czasie pogrzebu, mimo że byłem bardzo smutny, że żegnamy tak wielką i bliską mi osobę, to czułem olbrzymi pokój i radość w sercu i wręcz taką namacalną Bożą obecność, jak chyba w żadnym innym momencie w życiu. Wiedziałem, że i podczas beatyfikacji będzie działał Duch Święty.

Zawsze przepełniała mnie też olbrzymia wdzięczność za Pontyfikat Papieża, który odnowił chrześcijaństwo, niosąc Chrystusa w najdalsze zakątki świata; zahamował proces odchodzenia człowieka od wartości; był wielkim orędownikiem miłości i prawdy. Jan Paweł II, walnie przyczyniając się do obalenia komunizmu, był dla mnie też bohaterem narodowym. A jego nauczanie stale mi towarzyszyło i kształtowało moją wiarę, system wartości, postawy. Nieustannie pragnąłem odpowiadać na Jego wezwanie by być świadkiem miłości, w świecie ogromnie potrzebującym odnowionego poczucia braterstwa i solidarności. To motywowało mnie do działalności w Akademickim Stowarzyszeniu Katolickim Soli Deo i innych inicjatywach jakich się podejmowałem. Wiedziałem, że tego w co wierzę, nie mogę zachowywać tylko dla siebie.

Proces beatyfikacyjny trwał trochę dłużej niż się spodziewałem, ale gdy ogłoszono datę jego zakończenia — nie było we mnie nawet chwili wahania. Jadę!

Do Rzymu wybrałem się z do niedawna moją organizacją, czyli z Soli Deo. Podłączyliśmy się pod wyjazd organizowany z akademickiego kościoła św. Anny z Warszawy. Pojechaliśmy pięcioma autokarami. Była to prawdziwa pielgrzymka.

Wyruszyliśmy wieczorem w czwartek 28 kwietnia. Po 22 godzinach jazdy zatrzymaliśmy się na nocleg we Włoszech w miejscowości Cattolicca nad Adriatykiem. Modlitwy w autokarze, wspólna Msza Święta i kontakt z piękną przyrodą pozwalały na otwieranie się na działanie Boga.

Kolejnego dnia, w sobotę 30 kwietnia, organizatorzy pielgrzymki przygotowali dla nas wspaniałą niespodziankę — po drodze do Rzymu zatrzymaliśmy się w sanktuarium w Loretto i mogliśmy się pomodlić w przywiezionym z Ziemi Świętej domku Świętej Rodziny. Wieczorem dotarliśmy stolicy Włoch. Noc mieliśmy spędzić na dworze. W ciągu dnia padał obfity deszcz, deszcze zapowiadane były też przez prognozy pogody na czekającą nas noc i trochę baliśmy się tego co może nas spotkać.

Zrezygnowaliśmy z czuwania w Circo Massimo i od razu postanowiliśmy ustawić się w kolejce do wejścia na Plac św. Piotra. Na podobny pomysł wpadli też inni pielgrzymi. Mimo, że Plac miał być otwarty dopiero od 4.30 rano, tłumy osób już wiele godzin wcześniej zaczęły się gromadzić przy bramkach zlokalizowanych na początku ulic wiodących do Watykanu.

Szczęśliwie udało się nam rozbić obóz niedaleko bramek około godziny 22. Szybko jednak musieliśmy się ścisnąć, gdyż trzeba było zrobić miejsce na przejazd karetki oraz dać szansę usiąść innym pielgrzymom. Mocno ściśnięty próbowałem się zdrzemnąć, ale było to praktycznie niemożliwe, bo co chwile po mojej głowie i stopach przechodzili ludzie udający się do toalet czy też poszukujący jakiegoś wolnego skrawka ziemi. Na szczęście nie padało.

Około pierwszej nocy, ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu otworzono bramki. Mimo zaskoczenia wszyscy wykazali się olbrzymim refleksem. Nigdy wcześniej nie widziałem tak szybko pakujących się osób. Minęło dosłownie 10 sekund i wszyscy mieli już zwinięte karimaty, pochowane śpiwory i jedzenie do plecaków. I idziemy w tłumie. A raczej tłum nas prowadzi, gdyż jesteśmy bardziej ściśnięci niż warszawiacy w metrze w godzinach szczytu. W końcu dostajemy się na Via Concilazzione i dochodzimy prawie do samego placu.

Tu czeka nas kolejna niespodzianka. Bramki na sam plac pozostają zamknięte. Tym razem nie ma już jednak miejsca aby się położyć, choćbyśmy się chcieli zwinąć w kłębek. Niektórym udaje się usiąść, ja mogłem jedynie zdjąć plecak i położyć go pod nogami. Zgniecieni i zmęczeni stoimy przez kolejne godziny. Ktoś w tłumie próbuje intonować pieśni. Doliczyłem się chyba z siedmiu podejść do „Barki”. Bardziej to jednak przypomina pojękiwanie. Po godzinie 4.30 rzeczywiście otworzono bramki. Przesuwamy się bliżej placu, gdy szpaler służb mundurowych po raz kolejny zamyka wejście na Plac. Znowu jesteśmy ściśnięci jak sardynki i nie da się usiąść. Boimy się, że tak już będzie do samej Mszy beatyfikacyjnej.

Mija kolejna godzina, gdy ku naszej wielkiej radości zostajemy wpuszczeni. Poczucie szczęście trwa tylko chwilę, bo zostajemy przegnani wokół Placu, gdzie na końcu czekają nas jeszcze jedne bramki. Na Plac udaje się ostatecznie dostać o 7 rano po sześciu godzinach stania w tłumie. Chyba każdy z nas czuje wtedy wielką ulgę i radość w sercu.

Msza beatyfikacyjna jest piękna. Niebo jest błękitne i mocno świeci słońce. Nie mam wątpliwości, że to Papież Jan Paweł II wstawił się za pielgrzymami i wyprosił piękną pogodę i przegnanie deszczy. Po niebie latają gołębie (pierwszy pojawił się już w nocy) i mam takie wewnętrzne przekonanie, że to Duch Święty czuwa. Zaczynają się kolejne elementy liturgii. Padam ze zmęczenia, prawie usypiam, ale odzyskuje siły i przytomność umysłu w momencie, w którym uświadamiam sobie, że Benedykt XVI właśnie ogłosił Jana Pawła II błogosławionym. Przez ok. 10 minut tłum bije brawo i powiewa flagami. Czuć nie dająca się opisać radość pośród ludzi i wzruszenie.

Wzruszam się podczas homilii Benedykta XVI. Widać, że Papież samemu bardzo pragnął podziękować Janowi Pawłowi II. Fragment homilii wygłasza w języku polskim, wspomina swój osobisty kontakt z wielkim Polakiem, używa zwrotu: „mój ukochany Poprzednik”, z jego twarzy można wyczytać wielką radość. Bardzo wymowne są ostatnie słowa Ojca Świętego: „Tyle razy błogosławiłeś nas z okna na tym placu. Błogosław nam i dziś”. Wszyscy obecni mamy chyba wrażenie, że tak jak kiedyś Papież spoglądał na pielgrzymów z watykańskiego okna, tak teraz spogląda na nas z nieba.

W drodze do powrotnej zatrzymamy się jeszcze na ponowny nocleg nad Adriatykiem. Moi znajomi z Soli Deo przygotują mi wspaniały prezent i oficjalnie podziękują na Mszy Świętej przy wszystkich osobach z pięciu autokarów, za działalność w stowarzyszeniu. Opiekujący się jednym z autokarów ksiądz z Tanzanii uczy nas radosnej afrykańskiej pieśni, którą wszyscy śpiewamy z olbrzymią mocą. Na koniec pielgrzymki, 3 maja, w święto Maryi Królowej Polski zatrzymujemy się jeszcze na Mszę w sanktuarium w Gildach.

Wracam przepełniony wielką radością w sercu, którą chcę zarażać innych. W autokarze w ramach „wolnego mikrofonu” dzielimy się naszymi wrażeniami. Chyba wszyscy jesteśmy poruszeni, niezależnie czy wyjeżdżaliśmy z potrzeby serca, czy też trochę przypadkowo.

Z tej pielgrzymki zapamiętam wiele niezwykłych rzeczy. O ile na co dzień, jak jestem zmęczony i śpiący, robię się strasznie marudny, to tym razem ten wielki trud stania w kilkugodzinnym ścisku przez całą noc i niewyspanie, praktycznie nie miały dla mnie znaczenia. Podobne odczucia mieli chyba wszyscy pielgrzymi. Przy tak koszmarnej organizacji jaką zafundowali nam Włosi, podczas każdego innego wydarzenia, pewnie doszłoby do tragedii, ludzie by się stratowali, dochodziłoby do rękoczynów i bójek o miejsce w kolejce. Tym razem większość osób pozostawała życzliwymi dla drugich i przepełniał nas duch miłości i radości. Oczywiście ludzie ulegali emocjom. Sam usłyszałem kilka niemiłych słów gdy przypadkiem, potrąciłem kogoś plecakiem a także spotkałem się z mocno karcącym wzrokiem matki jak omal nie wpadłem na jej kilkuletnie dziecko, gdy na chwilę straciłem z oczu moją grupę i goniąc za nią przez chwilę nie patrzyłem pod nogi. Ale mam wrażenie, że nikt nie przekraczał pewnej granicy, a Jan Paweł II czuwał nad nami.

Niesamowite wrażenie robiła ilość osób jaka przybyła by podziękować „naszemu” Papieżowi. Plac Świętego Piotra i wszystkie okoliczne ulice wypełnione były po same brzegi. Potem dowiedziałem się, że w uroczystościach uczestniczyło 1,5 miliona ludzi. Pielgrzymi przybywali z całego świata. Czułem wielką siłę i jedność Kościoła Powszechnego. Mogłem się przekonać jak bardzo Jan Paweł II był umiłowany nie tylko przez nas — Polaków, ale ludzi z najróżniejszych krajów. Przepełniało mnie też poczucie radości, że nie jestem sam, że są miliony osób, które myślą podobnie jak ja, mają podobny system wartości. Na co dzień w pracy i takiej szarej rzeczywistości mocno mi tego brakuje. Doświadczałem wielkiego poczucia wspólnoty.

Byłem dumny, że w tłumie szczególnie wyróżniali się Polacy. Co chwilę napotykało się na polskie grupy, wszędzie słychać było polski język, cały Rzym zalany był morzem polskich flag. Sądzę, że były nas setki tysięcy. Może na co dzień w mediach tego nie widać, ale ciągle dla wielu naszych rodaków wiara i wartości są niezwykle ważne. To bardzo buduje.

Bóg przychodził do mnie w czasie pielgrzymki przez wszystko to co przeżyłem w Rzymie, przez nasze Msze Święte i modlitwy w gronie autokarowym w drodze do Rzymu i powrotnej do Warszawy, przez kontakt z piękną przyrodą i spacery po plaży nad morzem adriatyckim ale chyba przede wszystkim przez wspaniałych ludzi z jakimi pielgrzymowałem. Ich obecność, uśmiech, życzliwość, entuzjazm, wiara, pomagały mi przez całą podróż, najbardziej oczywiście w noc poprzedzającą beatyfikację.

Po powrocie do Warszawy od razu czekało na mnie zderzenie z taką momentami nieprzyjemną codziennością oraz kilka smutnych informacji. Zły już czekał aby wyssać ze mnie radość i pokój serca. Ale dlatego tym bardziej ogromnie cieszę się, że teraz mogę już napisać: Błogosławiony Janie Pawle II módl się za nami!



opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama