Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (49/99)
Odwołanie podpisania umowy o utworzeniu kolejnego już Związku Rosji i Białorusi (planowanego w Moskwie na 26 listopada) osłabia — i tak już niewielkie — polityczne atuty Aleksandra Łukaszenki. Białoruski prezydent, który trzy lata temu doprowadził do pozaprawnego uchwalenia nowej, korzystnej dla swojego urzędu konstytucji, który rozpędził parlament, ustanawiając jego podporządkowaną sobie atrapę, który — mimo że jego kadencja upłynęła latem tego roku — nadal kieruje państwem, sprawuje dziś władzę jawnie dyktatorską, opartą na policyjnym przymusie. Powołuje się co prawda na poparcie większości obywateli Białorusi, jednak tę „większość” stanowią głównie bierni politycznie mieszkańcy kołchozowej prowincji. Ich milczenie nie musi oznaczać poparcia.
Tymczasem duże miasta, na czele z Mińskiem, coraz wyraźniej demonstrują niezadowolenie z panowania Łukaszenki. Masowa antyrządowa demonstracja, przeprowadzona w stolicy 17 października, przerodziła się w gwałtowne zamieszki. Ostatnie manifestacje, w trzecią rocznicę przejęcia pełni władzy przez prezydenta, nie były tak liczne, jednak częstotliwość protestów świadczy chyba o wzrastającej popularności białoruskiej opozycji. Łukaszence, który mierzi inteligencję swym antydemokratyzmem, nie potrafiąc jednocześnie zdobyć na nowo szerokich rzesz społeczeństwa spektakularnymi sukcesami w dziedzinie gospodarki, pozostaje zatem mit sojuszu z „Wielką Rosją”, adresowany do tej części Białorusinów, w której silnie zakorzenione są idee rusofilskie.
Nie wystarcza to jednak, aby zapobiec stopniowemu upadkowi prezydenckiego autorytetu. Na korzyść Łukaszenki przemawia fakt, że opozycja, jak dotąd, nie wyłoniła spośród siebie „charyzmatycznego” przywódcy, zdolnego w przyszłości konkurować z aktualnym prezydentem. Ale być może oznacza to, że Białorusini, zmęczeni „indywidualnością” Łukaszenki, w ogóle mają dość wszelkich wyrazistych postaci w polityce, a słowa „populizm” i „popularność” zaczynają w ich kraju znaczyć zupełnie co innego.