Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (11/2000)
Partie polityczne są po to, by opracowały programy polityczne, zyskały dla tych programów poparcie społeczne, a po zwycięskich wyborach utworzyły rząd realizujący te programy przy poparciu partii. Teoretycznie każdy obywatel mógłby mieć własny program polityczny, ale by go zrealizować, musiałby zdobyć dlań większość. Ponieważ jednak trudno głosować, kiedy jest milion projektów, trzeba było je zgrupować wedle pewnych idei przewodnich.
Społeczeństwo upolityczniło się szczególnie po rewolucji francuskiej; najpierw we Francji, potem w innych krajach europejskich. Polityka stała się przedmiotem codziennych rozmów. Tych czasów sięgają zalążki partii politycznych, stanowiących dziś nieodłączny fragment życia politycznego.
Niezależnie od stopnia rozpolitykowania społeczeństwa, decydujący dyskurs toczy się między partiami. Także dlatego, że sensownych, nadających się do realizacji programów nie można budować wedle czyjegoś „uważania”, lecz trzeba je oprzeć na wiedzy o społeczeństwie, gospodarce, technice, na znajomości układów międzynarodowych, funkcjonowania mechanizmów władzy. Dlatego trzon każdej partii stanowią zawodowi politycy, którym — w razie wygrania wyborów — zapewnia się miejsce w parlamencie nawet wtedy, jeśli w swoim okręgu wyborczym nie zebrali wiele głosów. Doświadczenie poucza bowiem, że osoby sprawdzone w sprawach lokalnych, umiejące załatwić sprawy gminne, niekoniecznie sprawują się równie skutecznie, gdy trzeba ogarnąć sprawy całego państwa. Poseł nie idzie do parlamentu, by załatwiać sprawy lokalne ani wykonywać polecenia wyborców, lecz po to, by pracować tam dla dobra wszystkich. W perspektywie tego dobra usiłuje realizować program partii.
Realizacja programu partii to jednak nie to samo, co realizacja dobra partii. Partia ma prawo żywić przekonanie, że jej program jest najlepszy dla państwa, ale program ten ma postrzegać jako narzędzie dla realizacji dobra państwa. Zdradliwe i bałamutne jest powiedzenie, że partia przejmuje władzę. Władza jest związana z konkretnymi urzędami, a nie z partią. Partia zwyciężająca w wyborach zajmuje większość miejsc w parlamencie i tworzy rząd. Oznacza to, że decyduje o realizowanych programach politycznych, ale nie znaczy to, że cała władza została oddana w jej ręce. Władzę sprawuje się bowiem nie wedle dyrektyw partyjnych, lecz wedle prawa. Program polityczny nie znajduje bezpośredniego zastosowania w rządach ani w decyzjach władzy; on wymaga najpierw przełożenia na ustawy. A te, gdy wejdą w życie, obowiązują wszystkich, stosować muszą je lojalnie także ci urzędnicy, którzy politycznie z nimi się nie zgadzają. Jeśli stosowanie nieodpowiadającego mu prawa rodzi u urzędnika konflikty sumienia, winien podać się do dymisji.
Wielce szkodliwe okazało się upolitycznienie przez poprzednią koalicję urzędów niższych od ministerialnych. Spowodowało to chrapkę partii na urzędy, rozdzielanie ich wśród swoich. Formuje się „państwo partyjne”, w którym urzędy są nadawane jako premia dla swoich. W konsekwencji w ich sprawowaniu lojalność partyjną stawia się nad prawem. A stąd już tylko krok do korupcji. Takie państwo traci zaufanie, część obywateli przestaje o nim mówić „nasze państwo”.
Spektakularne wydarzenia za Odrą kazały bić na alarm: partie tracą zaufanie, a przecież bez partii politycznych państwo nie może funkcjonować. Trzeba jasno powiedzieć, że władza jest od rządzenia, partie od programowania, a kiedy już wygrały wybory — od wspierania swego rządu.