A On biegnie przed nami

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (11/2000)

Kampania prezydencka jeszcze na dobre się nie zaczęła, a już można czuć znudzenie, przesyt, niesmak. Na lewicy — występy swoistego kabaretu. Unia Pracy udaje, że jeszcze nie jest pewna, czy poprze Kwaśniewskiego. Jacek Dębski udaje, że nie wie, że już go poparł. Zapewne PSL oświadczy po jakimś czasie, że wprawdzie popiera, ale z gospodarską troską i ciężkim sercem.

Na prawicy dwa fakty. Zrozumieć można Tadeusza Mazowieckiego, który wycofuje się, nie chce startować, pragnie, aby obóz identyfikujący się z etyczną tradycją „Solidarności” miał swobodne pole manewru. Mówi się też o czymś, co publicyści zdążyli już określić jako „falstart Olechowskiego”. Do Krzaklewskiego, Wałęsy i Balcerowicza zwróciła się grupa 25 osób, przedstawiając Olechowskiego jako tego, na którego powinien głosować obóz posierpniowy. Jeszcze tego samego dnia w radiowej rozmowie Marian Krzaklewski powiedział, że w AWS nie ma żadnej partii czy grupy, która uznałaby kandydaturę Olechowskiego za godną poparcia. Niezręczna reakcja na niezręczną inicjatywę. Czy nie można było spytać wcześniej, naradzić się? Czy dyskrecja i kompromis znalazły się już wśród wartości niedostępnych politykom koalicji?

Trzeba myśleć realistycznie. Aby zaś myśleć realistycznie, trzeba zdać sobie sprawę, jakiego typu zawody mamy przed sobą. Są czasy, kiedy na prezydenckim fotelu naród chce mieć sumiennego urzędnika. Innym razem woli zasłużonego bojownika albo złotoustego proroka, albo wytrawnego gracza-dyplomatę. Są czasy, gdy cenią ojca, a są czasy, gdy chcą kolesia. Wygrać z Kwaśniewskim może ten, kto ma obok siebie sztab analityków wiedzących, na czym polegało zwycięstwo Kwaśniewskiego i jakie są przyczyny jego obecnej popularności. Kwaśniewskiemu można odebrać tylko niewielką część elektoratu. Aby z nim wygrać, trzeba przyciągać do wyborów tych, którzy przestali brać w nich udział. Zwycięzca będzie więc musiał nie tyle pozyskać elektorat, co go stworzyć, zorganizować. Kto nie chce startować w wyścigu zręcznych obietnic i gładkich sloganów, musi nie tylko mówić trudne prawdy, ale także wychować ludzi, którzy za trudnymi prawdami zobaczą swoje dobro, swoją nadzieję, swój honor.

Czy to w ogóle możliwe? Jeśli coś jest sprawą godności i sprawiedliwości, nie trzeba pytać, czy możliwe, ale brać się do roboty. W Polsce są miliony ludzi, którzy pragną wspólnego dobra, którzy martwią się, gdy słyszą, że są dzieci maltretowane przez rodziców, że w jakimś szpitalu prawie na progu skonał człowiek bez pomocy, że pod gruzami burzonych garaży przez nieuwagę i zaniedbanie pogrzebano parę bezdomnych, że tu przedawnione przestępstwa zostają bez kary, a tam policjanci wiele godzin przetrzymywali kobietę w ciąży, oskarżając ją o dzieciobójstwo. Ludzie, którzy widzą zło i krzywdę, nie zechcą chyba kandydata, który im obieca, że będzie dobrze, że on załatwi. Potrzebują raczej takiego, który powie: I ja to widzę, może razem zaczniemy wygrzebywać się z dołka nieuczciwości, nieczułości, prywaty i egoizmu. Potrzebują kogoś, w kim poczują odbicie podobnego światła, jak to światło, które przynosi Jan Paweł II.

A on w swojej pielgrzymce do Egiptu, na Synaj, do źródeł Dekalogu, znowu nieprawdopodobnie wybiegł ku przyszłości. Braterskie zbliżenie z tajemniczym dla nas i egzotycznym Kościołem koptyjskim, ręce wyciągnięte ku wyznawcom islamu, pełne życzliwości i ciepła gesty pojednania wobec tak nieufnego, zamykającego się Kościoła prawosławnego. Jak go dogonić, jak dorównać, jak iść za nim? Jak się przed nim tłumaczyć z naszych błędów? To u nas przecież wyrażano solidarność dla małego narodu deptaniem flagi dużego narodu, protestowano przeciw zburzeniu jednej stolicy wezwaniem do bombardowań drugiej...

opr. mg/mg
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama