Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (5/2001)
Raz po raz przy okazji różnych afer, machlojek czy matactw obwiniani tłumaczą się, że nie działali wbrew prawu. I rzeczywiście, organom wymiaru sprawiedliwości nie udaje się udowodnić naruszenia prawa, a cwaniak z cyniczną miną triumfuje w poczuciu bezkarności. Jest zasadą niepodważalną, że sądowi nie wolno ukarać nikogo, komu nie udowodniono poczytalnego mu naruszenia prawa karnego. Prawo karne działa bowiem na dwie strony: pozwala i każe karać, ale też wyznacza granice wymierzanym karom. Nie wszystkie dobra (dziś mówią: wartości) zasługujące na ochronę są zabezpieczone sankcją karną, nie za każde zachowanie nieetyczne czy szalbierskie grozi kara. Prawodawca, stanowiąc kary, bierze pod uwagę kryteria etyczne, ale nie tylko, ocena prawna i ocena moralna nie zawsze pokrywają się. Prawodawca nie chce uczyć moralności, jego cele są inne. Punktem wyjściowym przy stanowieniu prawa karnego jest stwierdzenie, że ludzie dokonują czynów społecznie szkodliwych. Nikt się nie łudzi, że dzięki prawu karnemu ich liczba zostanie zredukowana do zera, zmierza się jedynie do tego, by zachowaniom społecznie szkodliwym zapobiegać w mierze możliwie wysokiej. Szansa na taką - ograniczoną przecież - skuteczność prawa karnego istnieje wtedy i tylko wtedy, gdy społeczeństwo podziela te same przekonania i oceny, którymi kierowano się, stanowiąc prawo. Nie da się prawem ratować wartości, które w świadomości społecznej wymarły. Trzeba przeto zdawać sobie sprawę z tego, że samym prawem karnym nie da się zbudować porządku społecznego. Społeczeństwo, w którym jedyną maksymą postępowania byłaby legalność w sensie powstrzymywania się tylko od zachowań zakazanych prawem karnym, utraciłoby zdolność funkcjonowania, zakorkowałoby się, zadusiło. Nie da się przecież przewidzieć wszystkich ludzkich pomysłów, możliwości obejścia prawa, wskoczenia w lukę prawną. Owe tłumaczenia się "nie naruszyłem prawa" są przeto wysoce niepokojące. Świadczą o niemoralnym, szkodliwym sposobie obchodzenia się z prawem. O tym, że prawo traktuje się jako alibi dla niegodziwości i łajdactwa. Dlatego też po każdym ogłoszeniu ustawy zaczyna się wyścig o znalezienie furtek, wybiegów, słabych punktów, które będzie można wykorzystać na własną korzyść, ze szkodą społeczną, a wbrew intencji i sensowi ustawy. Wykiwać prawo, fiskusa, państwo. Ale tak naprawdę, to kto zostaje wtedy wykiwany i nabity w butelkę? My! Ponieważ zapominając o zasadach moralnych, nie tylko zarzynamy kulturę prawną, ale podcinamy fundamenty życia społecznego. Bo te zależą od naszej woli uczciwego, pokojowego współżycia, od rzetelności i wzajemnego zaufania, właśnie od etyki, którą prawo wprawdzie wspomaga, ale której prawo nie zdoła zastąpić. A swoją drogą, etos prawodawcy wymaga, by nie wypuszczał ustaw niechlujnych. Odnoszę nieraz wrażenie, że naszym parlamentarzystom pomyliły się role. PS W "Dylematach" z 21.01 znalazł się niewytłumaczalny błąd. Kolumb dotarł do Ameryki w 1492 roku. Dziekuję wszystkim Czytelnikom, którzy zwrócili mi na to uwagę.
opr. mg/mg