Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (8/2001)
Trybunał Konstytucyjny orzekł jesienią, że pobieranie przez publiczne szkoły wyższe opłat za niektóre rodzaje zajęć dydaktycznych nie jest sprzeczne z konstytucyjną zasadą bezpłatnego nauczania. Bardzo to mądre orzeczenie. Jego mądrość polega na tym, że Trybunał nie uczepił się ślepo zasady bezpłatności, lecz uwzględnił ją w sprzężeniu z innymi zasadami konstytucyjnymi, takimi jak prawo do nauki oraz powszechny i równy dostęp do wykształcenia. Każda z tych zasad chroni jakąś „wartość” czyli — mówiąc „dawnym” językiem — jakieś dobro. Trybunał nie uległ pokusie absolutyzowania bezpłatności nauczania, uznał tę wartość, ale spojrzał na nią, nie tracąc z oczu innych dóbr. Co więcej, Trybunał dostrzegł i podkreślił, że dobra te są ze sobą powiązane i wzajemnie się warunkują. Przeakcentowanie jednego z nich musi uderzyć rykoszetem w inne. Przeto chcąc chronić wszystkie, trzeba zdobyć się na mądry kompromis.
Słowo „kompromis” nie wszystkim kojarzy się dobrze. A przecież gotowość do kompromisu to warunek uporządkowanego, pokojowego współżycia ludzi. Zwłaszcza ustawy, jeśli rzeczywiście mają służyć dobru wspólnemu, powstają w drodze kompromisu wypracowanego w „starciu interesów”. To w socjalistycznym pojmowaniu prawa posługiwano się ustawami jako narzędziem realizacji interesów klasy panującej, tzn. narzędziem dla forsowania dobra zwycięzców, silniejszych. W wyrosłej z gruntu chrześcijańskiego tradycji europejskiej mówi się o dobru wspólnym, mając na oku wszystkich, żadnej istoty ludzkiej nie wyłączając. Chrześcijanie zdają sobie też sprawę z tego, że wszelkie dobra na tym świecie są względne, co znaczy również, że trzeba postrzegać je w ich wzajemnym powiązaniu.
Nie trudno wskazać na szkody, jakie wyrządzają ustawy „bezkompromisowe”, których twórcy owiani są jedną ideą, interesuje ich jedno dobro (czasem zresztą złudne), stylizowane na wartość absolutną, bez względu „na nic”. Gotowość do kompromisu, umiejętność przyporządkowywania różnych dóbr, bywa wtedy zastąpiona poczuciem misji, zamykającym uszy na krytykę i niedopuszczającym żadnych wątpliwości. Dobrze, gdy takie ustawy pozostają na papierze, a ich nie zrażeni autorzy cieszą się świadomością, że stworzyli piękne prawo. Gorzej, gdy takie ustawy faktycznie wchodzą w życie!
Kwestia, jaką Trybunał Konstytucyjny musiał rozstrzygnąć, wyraziście unaocznia dylematy, wobec jakich staje prawo. Chodzi o dokonanie wyboru. Sprawa jest prosta, gdy trzeba go dokonać między dobrem i złem. Jednak zdecydowanie częściej staje się wobec różnych dóbr („wartości”), przeważnie pozostających w napięciu. Opowiedzenie się za jednym uderza w inne, trzeba je więc uwzględniać łącznie, przyporządkować, harmonizować. Dlatego niebezpieczni są ustawodawcy inspirowani jedną tylko ideą, zmierzający wprawdzie do jakiegoś dobra, ale niedostrzegający jego uwarunkowań i sprzężenia z innymi dobrami. Właśnie ich postawę charakteryzuje starorzymskie porzekadło: „niech ginie świat, byle działa się sprawiedliwość”. Nie chodzi w tym aforyzmie o lekceważenie sprawiedliwości (czy w ogóle jakiegoś dobra). Chodzi po prostu o rozwagę, o „wyważenie dóbr” — bo dobra tego świata zawsze są „względne”.
opr. mg/mg