Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (17/2001)
Bardzo często narzekamy na nasze położenie geopolityczne. Uważamy, iż jest ono źródłem polskich historycznych kłopotów i niepowodzeń. Co mają powiedzieć mieszkańcy Palestyny? Ziemia Obiecana od starożytności aż do dziś jest terenem rywalizacji mocarstw, obszarem nieustannych wojen i konfliktów. Przez cały okres zimnej wojny na Bliskim Wschodzie trwała rywalizacja amerykańsko-sowiecka. Po roku 1989 rozpoczęła się wojna wszystkich ze wszystkimi, napędzana rywalizacją irackiego dyktatora Saddama Husajna z irańskimi ajatollahami. Kiedy po Pustynnej Burzy i porozumieniu izraelsko-palestyńskim pojawiła się szansa na pokój, na Bliski Wschód powraca rywalizacja mocarstw.
Obecna sytuacja wyznaczana jest przez kilka czynników. Jednym z nich, ale zasadniczym, jest istnienie państwa Izrael. Samo istnienie, a nie jego polityka. Państwo Żydów jest postrzegane przez arabsko-muzułmańskie otoczenie jako zło samo w sobie. Znaczna część świata arabskiego za faktyczny cel uznaje likwidację Izraela.
Od kilku lat (przynajmniej od czasu objęcia rosyjskiego MSZ przez Primakowa i renesansu wpływów dawnego KGB) obserwujemy też powolny powrót Rosji na Bliski Wschód. Zaprowadzony po operacji Pustynna Burza amerykański pokój drażnił Moskwę. Odbudowywała więc wpływy zarówno w dawnych protektoratach: Iraku i Syrii, jak i w Iranie. Ponieważ kraje te wspierały i wspierają terrorystów palestyńskich z Hamasu, Hezbollachu i radykalnego skrzydła OWP, musiało dojść do załamania bardzo kruchego procesu pokojowego.
Obywatele Izraela, głosując przed kilkoma miesiącami na symbolizującego „twardą” politykę Ariela Szarona, powiedzieli „dość” systematycznemu narastaniu terroru. Spór izraelsko-palestyński okazał się niemożliwy do szybkiego rozwiązania wedle zasady ziemia za pokój. Jaser Arafat i umiarkowani przywódcy palestyńscy nie umieli, a może i nie bardzo chcieli, przeciąć spirali terroru. A Izraelczycy nie widzieli powodu do ustępstw, niemal codziennie grzebiąc ofiary palestyńskich zamachów. Ożywił się też iracki dyktator. Ośmielony miękką polityką administracji Clintona, budził coraz większy postrach w regionie, otwarcie lekceważąc społeczność międzynarodową.
Wydaje się, że nowa administracja amerykańska postanowiła przeciąć nadzieje na kontynuację takiej polityki. Stąd amerykańsko-brytyjskie ataki na irackie stacje radarowe i akceptacja dla usztywnionej polityki wobec terrorystów.
Oceniając wydarzenia na Bliskim Wschodzie z polskiej perspektywy, poza pochyleniem głowy wobec ofiar tragedii bez względu na ich pochodzenie, powinniśmy z zadowoleniem stwierdzić, iż do polityki Zachodu powraca duch Ronalda Reagana, który udowodnił, że terroryzm państwowy skutecznie można zwalczać tylko dyktując i egzekwując wobec niego twarde warunki.
opr. mg/mg