Cotygodniowy komentarz z "Gościa Niedzielnego" (23/2001)
Komentowanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego jest zajęciem wyjątkowo niewdzięcznym. Każdy laik ważący się ocenić stanowisko sędziów naraża się na pełną oburzenia replikę, że po pierwsze — brak mu prawniczej kompetencji, po drugie — nie zna dokładnie sprawy, po trzecie — naraża na szwank prestiż jednego z najważniejszych organów władzy. Uznając swój brak kompetencji, nie mam zresztą zwyczaju komentować orzeczeń Trybunału. Jeśli czynię wyjątek dla rozstrzygnięcia w sprawie uwłaszczenia lokatorów mieszkaniami spółdzielczymi, to dlatego, że prowadzi ono do skutków bulwersujących.
Sędziowie orzekli, że ustawa umożliwiająca spółdzielcom przejęcie na własność mieszkań spółdzielczych za niewielki ułamek ich wartości, zbyt daleko ingeruje we własność spółdzielni, która podlega konstytucyjnej ochronie. Oznacza to, że powstałe w PRL spółdzielnie-molochy, które z prawdziwą spółdzielczością nie mają nic wspólnego, traktowane są w wolnej Polsce tak samo jak każdy inny podmiot własności. Po raz nie wiadomo który zemściła się niezdolność jednych, a otwarta niechęć innych do uznania, że w roku 1989 wydarzyło się u nas coś nadzwyczajnego, do czego nie można przykładać kategorii właściwych już istniejącym demokracjom. Uporczywe trwanie przy ciągłości prawnej pomiędzy PRL a III RP nie po raz pierwszy doprowadza do sytuacji, w której z ochrony prawa korzystają ludzie i instytucje wywodzące się z rzeczywistości antydemokratycznej.
Tak właśnie jest ze spółdzielniami mieszkaniowymi. W PRL wybrano dla większości nowo budowanych mieszkań, zwłaszcza w miastach, właśnie formę prawną spółdzielni. Umożliwiało to z jednej strony finansowanie budownictwa mieszkaniowego ze środków tych, którzy mieli w nich zamieszkać, a z drugiej — pozostawienie kontroli nad mieszkaniami w rękach biurokratycznej struktury, będącej w istocie częścią PRL-owskiego niby-państwowego molocha. Rozmiary większości tych „spółdzielni” skutecznie uniemożliwiały i nadal uniemożliwiają jakąkolwiek kontrolę nad ich zarządzaniem przez „spółdzielców”.
W wolnej Polsce zarządcy „spółdzielni” mieszkaniowych przeprowadzili skuteczny lobbing na rzecz uznania ich za byty prawne takie same jak wszystkie inne. Niezbyt udolnie podejmowane próby naruszenia ich pozycji okazywały się bezskuteczne. Wydawało się, że niedawna ustawa nareszcie kładzie kres ich panowaniu. Niestety, sędziowie Trybunału również stanęli na stanowisku, że „spółdzielniom” należy się ochrona.
Oczywiście, nie można obciążać Trybunału całą winą za odebranie nadziei lokatorom. Wcześniej tej sprawy nie udało się załatwić parlamentowi. Nie chodzi mi zresztą o przypisywanie komukolwiek konkretnemu winy. Istotny jest fakt: prezesi spółdzielczych molochów mogą spać spokojnie. Lokatorom pozostaje bezsilność.
opr. mg/mg