Cotygodniowy komentarz z "Gościa Niedzielnego" (24/2001)
Niedawna burzliwa dyskusja w Sejmie na temat polskiej polityki zagranicznej, kiedy opozycja zarzucała rządowi opieszałość w negocjacjach z Unią Europejską, nie była ostatnią tego typu. Nerwowość i krytycyzm posłów przeniosły się także na inne tematy. Opozycja zażądała dymisji minister skarbu Aldony Kameli-Sowińskiej za — jej zdaniem — nieudolnie prowadzoną prywatyzację i... działanie na szkodę skarbu państwa. Na podobnym poziomie ogólnikowości, odbywała się dyskusja o nowelizacji ustawy o Narodowym Banku Polskim. Można by z pożałowaniem pokiwać głową nad zabiegami przedwyborczymi, przeniesionymi, niestety, na forum Sejmu. Pół biedy, jeśli ograniczałyby się one do wyborczej propagandy, bo tę łatwo zdemaskować. Gorzej, jeśli za słowami, idą decyzje parlamentarzystów, mające na celu jedynie wykazanie przeciwnikowi wyższości własnych racji i zdobycie głosów wyborców. A, niestety, z takimi działaniami ostatnio mamy do czynienia.
Jak pokazują doświadczenia nie tylko ostatnich czterech lat, stanowisko ministra skarbu jest w rządzie jednym z trudniejszych. Dotyczy to nie tylko skomplikowanej materii procesów prywatyzacyjnych. Jest to również stanowisko poddane bodaj najwyższemu ciśnieniu politycznemu i społecznemu, bardzo łatwo bowiem znaleźć grupę niezadowolonych z takiej czy innej prywatyzacji. Z tego też powodu rotacja ministrów skarbu jest o wiele częstsza niż w innych resortach.
Minister Aldona Kamela-Sowińska objęła przewodzenie resortem w momencie bardzo trudnym. Na wstępie musiała wkroczyć w sprawy niedokończone, a równocześnie bardzo konfliktowe: m.in. prywatyzacji PZU oraz przetargu na lottomaty dla Totalizatora Sportowego. Kilka miesięcy to niewiele, by ocenić pracę ministerstwa. Tym bardziej że przecież prywatyzacji nie da się przeprowadzić z dnia na dzień oraz że do końca kadencji parlamentu i rządu zostały zaledwie trzy miesiące. Nic dziwnego, że premier Buzek nazwał żądania opozycji nieodpowiedzialnością.
Za to wręcz głupotą można nazwać opozycyjny pomysł obcięcia płac kierownictwa NBP i członków Rady Polityki Pieniężnej o połowę, który wynikł „przy okazji” dyskusji o dostosowaniu naszego prawa do Unii Europejskiej. Kwoty, choć z pozoru wydają się wysokie, nie są wcale wyższe od dochodów innych wysokich urzędników państwowych, a już na pewno od zarobków w bankach komercyjnych. Można oczywiście funkcje prezesów NBP lub członków RPP traktować prawie honorowo, ale czy skuszą one fachowców? Paradoks sytuacji polega również na tym, że opozycja domagała się obcięcia zarobków w NBP o połowę... nie znając ich wysokości. Prawdą jest więc raczej, że w tym przypadku nie chodzi o pieniądze, ale o wpływy — polityczne.
opr. mg/mg