Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (40/2001)
Najczęściej powtarzane zdanie po ataku terrorystycznym na Nowy Jork i Waszyngton 11 września brzmiało: "Świat już nie będzie taki jak dotychczas". Zmiany odczujemy z pewnością. Jednak terroryzm to nie zjawisko nowe. Różna jest jego skala: jedni wymuszają haracz od sklepikarzy, inni chcą wstrząsnąć podstawami cywilizacji zachodniej. Są to zjawiska narastające.
Nie brakowało przecież ostrzeżeń. W raportach zwracano uwagę na fakt, że ataki terrorystów pochłaniają coraz więcej ofiar, a ich akcje mają na celu przelew krwi już nie tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę, lecz konsekwentnie zmierzają do urządzenia masakry. Po prostu akty nienawiści, kara wymierzana wrogom. Tak zwana opinia światowa potępiała te działania, ale nie za bardzo i niezbyt konkretnie.
Bo tak naprawdę akty te były skierowane przeważnie przeciw Amerykanom. Chociaż bomby rzucone na koszary amerykańskie w Arabii Saudyjskiej i na dwie ambasady USA w Afryce zabiły lub zraniły ponad 6 tysięcy osób, nie przejmowano się tym specjalnie. Uważano to za sprawę Amerykanów. A ci po prostu służyli za chłopców do bicia i winowajców za wszelkie niepowodzenia innych. Taki "dyżurny winowajca" zawsze jest potrzebny, wystylizowano do tej roli jeden naród (podobnie też u nas, i ci z lewa, i ci z prawa znaleźli jednego chłopca do bicia i partię winowajczynię śniącą się - jak widać - niektórym po nocach). Teraz dokonano ataku w Ameryce, ale dotknął on nie tylko obywateli USA. Tysiące pracujących w World Trade Center to przecież ludzie z całego świata.
Widzimy na własne oczy, jak krucha jest nasza cywilizacja. Wydawało się, że ona po prostu jest - że można z niej korzystać jak z gotowego, wybrzydzając przy tym i kręcąc nosem, a czasem ciskając w nią kamieniami. Jakoś nie za bardzo przejmowano się terroryzmem organizujących się na skalę światową "antyglobalistów", ani zniszczeniem i spustoszeniem, jakiego dokonywali w Seattle, Göteborgu, Genui... Powiadano "dostało się, komu trzeba". Wykorzystywano okazję, by ulżyć sobie, ciskając gromy na wyimaginowanego wroga. Po prostu kibicowano wydarzeniom i - jak to na zawodach - ktoś oberwał, są przegrani i zwycięzcy, ale potem wszystko, co ważne, funkcjonowało nadal w zagospodarowanym świecie. Urządzano protesty, krzykliwe i spektakularne, ale ze świadomością, że można sobie na nie pozwolić, bo gałąź cywilizacyjna, na której się siedzi, jest mocna i nie do przepiłowania.
A teraz uprzytomniono nam brutalnie, że to wcale nie tak. To nie jest tak, że mamy cywilizację, którą możemy do woli i spokojnie konsumować, grymasząc przy tym i skarżąc się, że należy się nam więcej, szybciej, łatwiej, bardziej wedle naszego gustu. O cywilizację trzeba się troszczyć, pielęgnować ją, strzec jej. Żyliśmy w niej, jak w czymś gotowym, funkcjonującym w sposób oczywisty, nawet wtedy, gdy ktoś nasypał piasku w jej tryby - maszyneria sama się oczyszczała. Oczywiście, atak na Manhattan i na Pentagon nie oznacza końca cywilizacji. Ale łatwość, z jaką go dokonano i tysiące ofiar ludzkich, jakie pociągnął za sobą, uświadamia nam, jak bardzo cywilizacja nasza zależy od ludzi - czyli od nas. Zaczynamy rozumieć, że cywilizacja nie przetrwa inaczej, jak tylko jako "cywilizacja miłości". To nie jest tylko "pobożne hasło". To zwrot o konkretnej treści. Myślę, że nad jego treścią winniśmy wszyscy się zastanowić. Zarówno ci, którym brzmi on dość obco, zbyt wzniośle. Jak też ci, którzy chętnie go przywołują. Niestety, często myśląc o innych, nie o sobie.
opr. mg/mg