Fronty naszej wojny

Cotygodniowy komentarz z "Gościa Niedzielnego" (44/2001)

Wygląda na to, że świat znudził się wojną. Jak by to okrutnie nie brzmiało, w krajach demokratycznych wojny toczą się przede wszystkim na ekranach telewizorów. Co więcej, o wygraniu lub przegraniu wojny decyduje nie tylko sytuacja na polu walki, ale przede wszystkim opinia własnych obywateli.

Przykładem wojny toczącej się i wygranej w mediach była wojna w Zatoce Perskiej. Telewizyjny show, prezentowany na żywo przez CNN i inne stacje, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Dawał jednak przeciętnemu obserwatorowi szansę na poczucie „bycia w środku”, bezpośredniej obserwacji wydarzeń. Do dzisiaj dowiadujemy się jednak o kolejnych manipulacjach, jakich dopuszczali się wobec dziennikarzy dowódcy wojskowi zarówno koalicji antyirackiej, jak i ludzie Saddama.

Również wojna z terroryzmem toczy się nie tylko w Afganistanie, lecz na ekranach i w prasie. Nie mamy co prawda korespondenta CNN w Kabulu, pokazującego na żywo efektowne wybuchy. Tę rolę po części przejęła telewizja katarska (Al Dżazira), oskarżana o sprzyjanie talibom. Chyba niesłusznie. Bez wątpienia natomiast telewizja ta pokazuje tylko to, co pozwolono jej sfilmować, stając się tym samym narzędziem propagandowym.

Paradoksalnie jednak, największą przysługę terrorystom oddają media zachodnie, rozprzestrzeniając strach przed atakiem. Otwierając przesyłkę, wsiadając do samolotu odruchowo zastanawiamy się nad grożącym niebezpieczeństwem. Obywatele państw Zachodu zaczynają poddawać się psychozie strachu. Co dziwniejsze, najbardziej jak dotąd narażeni na ataki Amerykanie reagują spokojniej od Europejczyków. Społeczeństwo Stanów Zjednoczonych jest zjednoczone i gotowe do ofiar. Europejczycy dużo mniej.

Blisko 80 proc. internautów, pytanych o efekty trzytygodniowej akcji w Afganistanie, odpowiedziało, że nie dała ona pożądanych rezultatów. Odpowiedź ta pojawiła się wówczas, gdy wojna z terroryzmem przyniosła pierwszy bardzo wymierny sukces. Wcale nie w górach Afganistanu, tylko w... Irlandii. Rozpoczynające się rozbrajanie Irlandzkiej Armii Republikańskiej i odbudowa procesu pokojowego w Irlandii Północnej to skutek twardego stanowiska Waszyngtonu i Londynu, streszczającego się w formule „zero tolerancji dla terroryzmu”. Tymczasem dla przeciętnego telewidza, dla którego terroryzm został spersonifikowany w osobie Osamy bin Ladena, liczą się fajerwerki widoczne na ekranach.

Wojna, która rozpoczęła się kilka tygodni temu, trwać będzie lata. Jest wojną nowego typu. Z jednej strony obywatele państw antyterrorystycznej koalicji żyją normalnie, a z drugiej wszyscy mają poczucie zagrożenia. Celem terrorystów jest poszerzenie frontu walki tak, by doprowadzić do konfliktu chrześcijaństwo—islam (talibowie celowo umieszczają instalacje wojskowe w pobliżu meczetów, by rakiety koalicji je niszczyły), a celem Zachodu izolacja terrorystów. Jednym z warunków naszego sukcesu jest odpowiedzialność mediów. Musimy odejść od modnego w ostatnich latach modelu „dziennikarza jako stojaka do mikrofonu”. Media to nie Big Brother, pokazujący wszystko, co uda się podejrzeć. Naszym zadaniem jest komentowanie i ocena zdarzeń. Inaczej będziemy ofiarami manipulacji.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama