Cotygodniowy komentarz z "Gościa Niedzielnego" (47/2001)
Odwrót talibów na całym froncie pod naporem różnoplemiennych oddziałów Sojuszu Północnego nastąpił w samą porę, by ukazać skuteczność USA w Afganistanie. Po kilku tygodniach nalotów wydawało się już, że prowadzą one donikąd. A Amerykanie wzdragali się przed użyciem nawet w ograniczonym zakresie sił lądowych w obliczu trudnych do oszacowania strat w zabitych i rannych. Tymczasem opinia publiczna w Europie burzyła się na widok cierpień cywilów, a kraje muzułmańskie sprzeciwiały się zbrojnej interwencji Zachodu w świecie islamu.
Na dłuższą metę upadek państwa talibów niesie jednak więcej problemów niż ich rozwiązuje. Sam w sobie nie oznacza końca Osamy bin Ladena i jego organizacji, choć takowy zapewne przybliża. Jakkolwiek reżim talibów budził zastrzeżenia na całym niemal świecie, jego obalenie nie było przecież głównym celem. Zwłaszcza że w stołecznym Kabulu i większej części kraju panują dziś ludzie, przy których talibowie mogą się wydać wzorem praworządności i miłosierdzia. W dodatku Sojusz Północny, sklecony naprędce polityczny i etniczny melanż, nie będzie w stanie zapobiec dalszej wojnie domowej. Przeciwnie: jego rządy gwarantują ciągłe walki.
Plan ONZ — dwuletni rząd „jedności narodowej” z udziałem wszystkich znaczących frakcji afgańskich pod międzynarodowym nadzorem i późniejsze wielonarodowe państwo — to rozwiązanie idealne. Pytanie brzmi: jak zmusić wszystkie śmiertelnie sobie wrogie odłamy do przyjęcia takiego ideału. Skłóceni przywódcy złożonego z mniejszości etnicznych Sojuszu Północnego jak dotąd w jednym byli zgodni — nie chcą dzielić się świeżo zdobytą władzą z przedstawicielami Pasztunów, największej (40 proc.) narodowości, z której wywodzą się talibowie. A przecież Sojusz Północny wszystko zawdzięcza Amerykanom. Ich interwencja nie tylko zapewniła mu ostatnie sukcesy, ale prawdopodobnie uchroniła jego wojska od rychłej klęski. Jakże więc skłonić do współpracy wciąż gotowych do walki talibów, względnie ich następców (a takowych na razie nie widać)?
W teorii, choć nie wiadomo, czy również w praktyce, na różnoplemiennych afgańskich watażkach mogliby wymusić współpracę ich zagraniczni patroni, grożąc wstrzymaniem dostaw broni, pieniędzy i żywności. Wpierw trzeba jednak przekonać Rosję, Iran i Chiny (popierający Pasztunów Pakistan to osobna historia, a jeszcze inna Uzbekistan, Turkmenistan i Tadżykistan, nie mówiąc o Indiach), że w żywotnym interesie każdego z tych państw leży popieranie rządu ustanowionego w Afganistanie pod kontrolą ONZ, czytaj: USA.
opr. mg/mg