Jednomandatowe czy po prostu nieproporcjonalne?

Dyskusja na temat JOW-ów przypomina dylemat: "jak mieć ciastko i zjeść ciastko". Żaden system wyborczy nie będzie doskonały. Jednak obecna patologia, której istotą jest zupełna alienacja polityków od obywateli, wskazuje, że przyszedł czas na zmianę

Jednomandatowe czy po prostu nieproporcjonalne?

Śledząc od wielu lat dyskusję na temat JOW-ów mam wrażenie, że kręcimy się w kółko, zamknięci niejako w klasycznym dylemacie: jak mieć ciastko i zjeść ciastko? Sprawa jest prosta: żaden system wyborczy nie będzie doskonały. Jednak ten, który mamy obecnie, tworzy patologię, która jest tak silna, że niemal każdy będzie lepszy od obecnego. Ujmując rzecz najkrócej, istotą tej patologii jest zupełne oddzielenie posła od obywatela. Obecny system promuje lojalność (pozorną lub rzeczywistą) względem szefa partii i tych, którzy układają listy wyborcze, a lojalność względem wyborcy nie ma praktycznie żadnego znaczenia.

JOW-y to najbardziej oczywisty sposób przełamania tej patologii. W systemie brytyjskim jest zasada "first past the post", czyli zdobywa mandat ten, który zdobędzie najwięcej głosów. W ten sposób udało się odsunąć od polityki niejednego buca, przekonanego, że jemu się mandat należy. Lekceważenie wyborców jest tu prostą drogą do wyborczej klęski. Warunkiem jest jednak to, aby ludzie interesowali się polityką i "sprawdzali" swoich posłów. Bez takiego sprawdzania mogą stać się ofiarami medialnej propagandy, przedstawiającej wilka jako potulnego baranka i vice versa.

Jednym z argumentów leżących u podstaw obecnego systemu wyborczego było "uniknięcie rozdrobnienia partyjnego". U progu lat 90-tych faktycznie pojawiły się rozmaite bardziej lub mniej egzotyczne partie (jak PPPP, BBWR czy KPN), cieszące się stosunkowo niewielkim poparciem, ale wprowadzające swoich posłów do Sejmu. Lekarstwem na to rozdrobnienie miała być ordynacja proporcjonalna, progi wyborcze, przeliczanie metodą d'Hondta czy Saint-League. Po dwudziestu latach widzimy, że lekarstwo okazało się gorsze od choroby. Rozdrobnienie partyjne (i idąca za tym trudność utworzenia stabilnego rządu) nie jest tak groźne, jak partiokracja, w której partie mogą żyć własnym życiem, kompletnie nie zważając na głosy obywateli, mieląc w sejmowych niszczarkach kolejne obywatelskie projekty ustaw czy referenda.

Referendalne pytanie o JOWy, które ma paść we wrześniu tego roku, wydaje mi się więc mało trafne. Tu nie chodzi o same jednomandatowe okręgi wyborcze, ale o autentyczną reformę systemu politycznego, wymagającą także zmian konstytucyjnych. Do istotnych elementów tej reformy zaliczam: obowiązywalność referendum (tj. wola obywateli wyrażona w referendum jest ostateczną decyzją, a nie opcją do rozważenia dla organów państwa, tak jak obecnie), likwidację lub znacznie obniżenie progów wyborczych, zasadę odpowiedzialności urzędnika za podjęte decyzje, jednoznaczność i ostateczność interpretacji prawnych (zwłaszcza w kwestiach skarbowych) i kilka innych. Jeśli zaś chodzi o ordynację wyborczą, równie dobry jak JOWy, a może i lepszy, byłby system, w którym dany komitet wyborczy nie musi przekraczać progów wyborczych w skali kraju. Wystarczyłoby przekroczenie progu np. 3% w danym okręgu. To dałoby szansę dobrym kandydatom, mocno osadzonym w społecznościach lokalnych, niezależnym od partyjnych wierchuszek. A większe partyjne rozdrobnienie dałoby wręcz pozytywny impuls do zmiany obecnego modus operandi naszego ciała ustawodawczego, które stało się zwykłą maszynką do głosowania.

Summa summarum, JOW-y być może nie są najwłaściwszym lekarstwem na chorobę naszego systemu politycznego, ale co do samej choroby, dostrzegają ją niemal wszyscy, z wyjątkiem parlamentarzystów. Dobrze się więc stało, że za sprawą Pawła Kukiza temat wszedł wreszcie do głównego obiegu i nie może być dłużej przemilczany.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama