O referendach, dotyczących przystąpienia do Unii Europejskiej, w krajach Grupy Wyszehradzkiej
Publicystyka
Prezydenci Polski, Czech i Węgier zapowiedzieli, że referenda w krajach Grupy Wyszehradzkiej, dotyczące przystąpienia do Unii Europejskiej, odbywać się będą „kaskadowo”. Oznacza to, że na wiosnę 2003 roku najpierw zostanie zorganizowane referendum w tym państwie, w którym jest najwięcej zwolenników akcesu do UE (czyli na Węgrzech), później tam, gdzie jest ich mniej (w Polsce), a na końcu tam, gdzie jest ich najmniej (w Czechach).
Prezydenci przewidują, że pozytywna odpowiedź Węgrów zmobilizuje Polaków do głosowania na „tak” dla Unii, to zaś z kolei podziała ambicjonalnie na Czechów, którzy nie zechcą być gorsi od swoich sąsiadów i również opowiedzą się za integracją z UE.
Skuteczność efektu „kaskady” może okazać się wątpliwa. Przed kilku laty ten sam manewr zastosowano w Europie Zachodniej, a mimo to Norwegowie, którzy byli najbardziej sceptycznie nastawieni do Unii Europejskiej, nie dali się przekonać i głosowali przeciwko integracji. Znacznie ciekawszy wydaje się jednak problem, dlaczego Czesi — uważani w mediach za najbardziej „europejski” i „zachodni” wśród narodów słowiańskich — są tak bardzo krytycznie nastawieni wobec Unii Europejskiej. Według ostatnich sondaży tylko ponad 40 procent obywateli Czech popiera wejście tego kraju do UE.
Idea przystąpienia do Unii Europejskiej znajduje w Czechach coraz więcej przeciwników, a przybyło ich zwłaszcza w ciągu ostatniego roku. Główną przyczyną są wypowiedzi niemieckich polityków, którzy domagają się od Czech unieważnienia powojennych dekretów prezydenta Edwarda Benesza. Przypomnijmy, że na mocy tych aktów z 1945 roku skonfiskowano majątki Niemców sudeckich, których uznano za winnych zdrady Czechosłowacji i kolaboracji z Trzecią Rzeszą i na tej podstawie wysiedlono ich do Niemiec.
Przez wiele lat anulowania dekretów Benesza domagały się środowiska ziomkowskie w RFN. Ich celem było odzyskanie przez Niemców sudeckich utraconego po wojnie mienia. W tym roku do żądań tych dołączyli się również najbardziej wpływowi politycy niemieccy. Na przykład przewodniczący CSU (i główny kandydat chadeków na kanclerza Niemiec w przewidzianych na 22 września wyborach) Edmund Stoiber powiedział, że „bez unieważnienia tych dekretów niemożliwa będzie pełna integracja obu krajów [Czech i Polski] z Unią Europejską”.
Jeszcze kilka lat temu podobna wypowiedź pretendenta do kanclerskiego fotela uczyniłaby z niego cel ataku całej postępowej prasy niemieckiej. Tym razem jednak nie słychać było chóru intelektualistów, odżegnujących się od „rewanżysty” i krytykujących „rewizjonistę”. Co więcej, w tym samym tonie wypowiedzieli się czołowi politycy socjaldemokratyczni, m.in. Otto Schilly i Klaus Haensch. Ten ostatni, pełniący zresztą funkcję przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, oświadczył, że „dekrety Benesza i analogiczne dekrety w Polsce i na Słowacji muszą zostać anulowane”.
Wydaje się, że owa zmiana tonu w publicznych wystąpieniach wiąże się z wymianą pokoleniową, jaka dokonała się w ostatnich latach w niemieckiej polityce. Odchodzi bowiem od uprawiania czynnej polityki generacja Niemców, pamiętająca z dzieciństwa i młodości koszmar ostatniej wojny. Symbolem owego pokolenia był Helmut Kohl, którego osobistą obsesją stało się, by niemiecka potęga nie obróciła się przeciwko swym sąsiadom. Nowa generacja liderów nad Renem i Łabą zdaje się nie żywić już tego typu obaw.
Zauważmy, że w cytowanych wyżej wypowiedziach czołowych polityków niemieckich problem polski jest traktowany na równi z problemem czeskim jako kwestia wymagająca odpowiedniego rozwiązania. Mówi się, że skoro przekreślony został porządek jałtański, należy teraz przekreślić porządek poczdamski (to właśnie podczas konferencji czterech mocarstw w Poczdamie w 1945 roku zadecydowano o przekazaniu tzw. Ziem Zachodnich i części Prus Wschodnich w administrowanie Polakom, jednakże kwestię ostatecznej przynależności tych terenów postanowiono odłożyć do uregulowania w traktacie pokojowym z Niemcami — tymczasem traktatu takiego nigdy nie podpisano).
Co zastanawiające, te same wypowiedzi, które w Czechach wywołały prawdziwą burzę, w Polsce spotkały się raczej z kłopotliwym milczeniem naszej klasy politycznej. W Pradze cały parlament jednomyślnie przyjął rezolucję, iż dekrety Benesza stanowią fundament porządku prawnego Republiki Czeskiej i nie zmieni się to nawet po wejściu tego kraju do Unii Europejskiej. W Polsce zabrakło jakiejkolwiek reakcji.
Ma to swoje uzasadnienie historyczne. Władze PRL a później III RP w kontaktach z Bonn i Berlinem kładły zawsze nacisk na uznanie granicy polsko-niemieckiej na Odrze i Nysie Łużyckiej. Przedstawiał to jako swój sukces Władysław Gomułka w roku 1970 i Tadeusz Mazowiecki w 1990. Tymczasem niemieckie rządy, które z jednej strony zrzekały się co prawda części swych dawnych terytoriów (czyli uznawały granice na Odrze i Nysie), z drugiej zastrzegały jednak, że nigdy nie mogą się zrzec prywatnej własności swoich obywateli. Jest to zgodne z obowiązującą w tzw. cywilizowanym świecie zasadą, że nikt nie może przenieść na kogoś innego więcej praw niż sam posiada. Także traktat polsko-niemiecki z roku 1990 zawierał zastrzeżenie, że nie rozstrzyga kwestii roszczeń majątkowych osób prywatnych. Zapis taki pozostawia jako otwartą kwestię ewentualnej rewindykacji majątków przez osoby wypędzone lub ich spadkobierców.
W tym miejscu niektórzy mogą pomyśleć, że w podobnej sytuacji znajdują się Polacy, którzy po wojnie pozostawili całe swoje mienie na Litwie, Białorusi i Ukrainie — i będą mogli starać się je teraz odzyskać. Otóż nic z tego. Władze PRL bowiem (wbrew obowiązującemu w tzw. cywilizowanym świecie prawu) zrzekły się na korzyść ZSRR własności swoich obywateli. Nie trzeba oczywiście dodawać, że odszkodowań, jakie z tego tytułu miała uzyskać strona polska, właściciele majątków na Kresach Wschodnich nigdy nie ujrzeli.
Nie wszyscy jednak dbają tak o swoich obywateli jak władze polskie. W maju 1998 roku Bundestag proklamował specjalną uchwałę, w której dziękował wszystkim powojennym rządom niemieckim, że nie uznały nigdy aktu wypędzenia Niemców z Polski i Czechosłowacji oraz zalecał kontynuowanie tej postawy w przyszłości. Izba niższa niemieckiego parlamentu określiła też wysiedlenia swych rodaków jako akt bezprawny i za bezprawne uznała również skutki owego aktu.
Co ciekawe, strona polska w odpowiedzi podkreślała niezmiennie kwestię nienaruszalności granic. Tymczasem niemieckiej stronie wcale nie chodzi o granice, lecz o własność — tym bardziej, że w zjednoczonej Europie problemy granic stracą na znaczeniu.
W Czechach, których sprawa ta dotyczy w jednakowym stopniu co Polskę, bardzo poważnie potraktowano groźbę niemieckich rewindykacji. Publicyści w Pradze zaczęli pisać, że odradza się niemiecki rewizjonizm, ale tym razem w specyficznym, bo europejskim kostiumie. W oczach czeskiej opinii publicznej jednym z elementów owego rewizjonizmu ma stać się budowa Centrum Przeciwko Wypędzeniom. Zgodnie z intencjami inicjatorki powstania owego ośrodka, Eriki Steinbach, instytucja ta krzewiłaby wśród Niemców świadomość krzywd, jakich doznali oni na skutek II wojny światowej. To zaś wzmacniać będzie przeświadczenie o należnych im odszkodowaniach.
W czeskich mediach pojawiają się już scenariusze przyszłego rozwoju wydarzeń, który wydaje się tam niewykluczony: oto najpierw Niemcy odzyskują własność prywatną w Sudetach, potem już w ramach Unii Europejskiej biorą udział w wyborach samorządowych, a nawet zaczynają dominować w samorządach, aż w końcu na drodze plebiscytu przegłosowują odprowadzanie podatków do Berlina, a nie do Pragi.
Obawy przed takim przebiegiem zdarzeń wzmacnia dodatkowo historyczne doświadczenie Czechów. Konferencja w Monachium w 1938 roku nauczyła ich, że w przypadku niemieckich roszczeń nie mają co liczyć na kraje Europy Zachodniej, które uznają region środkowoeuropejski za strefę wpływów Berlina.
Przypomnijmy, że podczas kryzysu monachijskiego w 1938 roku Polska nie zapisała się chlubnie w czeskiej pamięci, gdyż wzięła udział w rozbiorze Czechosłowacji, anektując Zaolzie. Dzisiaj politycy w Pradze są zdziwieni, że ich koledzy w Warszawie nie solidaryzują się z nimi wobec niemieckich roszczeń. Tym bardziej, że tak jedni, jak i drudzy jadą na tym samym wózku, gdyż zarówno socjaldemokraci, jak i chadecy niemieccy jednym tchem domagają się „anulowania dekretów Benesza i dekretów Bieruta”.
W tak ważnej sprawie rządy w Pradze i w Warszawie powinny mówić wspólnym głosem. Tymczasem słychać tylko jeden głos — znad Wełtawy. Polskie władze powinny przeciąć wszelkie wątpliwości i niedomówienia na temat własności na tzw. ziemiach odzyskanych. Rozwiązaniem mogłaby być ustawa sejmowa zamieniająca na tych terenach wieczyste dzierżawy na prawo własności. Następnie w rokowaniach z Unią Europejską należałoby uzyskać gwarancje nienaruszalności owego ładu prawnego.
Tak starają się robić Czesi. Nawet najzagorzalsi euroentuzjaści w tym kraju wiedzą, że bez takich zabiegów nie uzyskają poparcia większości swych rodaków dla wejścia do UE. Tymczasem nie słychać nic o tym, aby podobne działania podejmowały władze polskie; nie widać też, aby nasi obywatele wyrażali z tego powodu niepokój. Nie od dziś jednak wiadomo, że Czesi w większym stopniu od Polaków są narodem pragmatyków.
opr. ab/ab