Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (2/2003)
Pora spojrzeć chłodnym okiem na wynik zakończonych negocjacji z Unią Europejską. Zwłaszcza, że trwa agitacja przed referendum, a przecież dobrze wiadomo, iż referenda unijne bywają specyficzne: organizowane po wielekroć, aż do skutku, bazują nie tyle na przymusie fizycznym, jak w czasach sowieckich, lecz — ekonomicznym. Wprawdzie ostatnio sondaże wskazują na rosnące poparcie Polaków dla Unii, ale kto wie, czy to fakt, czy może jedynie zaklinanie rzeczywistości? Leszek Miller obwieścił narodowi, przy bałwochwalczym poklasku mediów, wielki sukces. Entuzjazm klakierów przytłumiła jednak debata sejmowa, podczas której okazało się, że wynegocjowane warunki zachwala jedynie koalicja SLD-UP. I nawet prezydentowi Kwaśniewskiemu wyrwały się słowa, że cała ta Unia nie jest nazbyt cnotliwą pannicą.
Skoro eurofederaści głoszą, że ma to być dla nas małżeństwo z rozsądku, a nie z miłości, to chyba nic dziwnego, że ciśnie się pytanie o wiano? Niestety, z posagiem nie jest najlepiej, skoro przyjdzie nam płacić pełną składkę członkowską, choć otrzymamy zaledwie część tego, co dostają znacznie zamożniejsze państwa Piętnastki. W tej sytuacji trudno spodziewać się czegoś dobrego po spodziewanym anschlusie. Zwłaszcza, że nie zabezpieczono nawet gwarancji własności na Ziemiach Odzyskanych. Premier Miller zdążył się więc już przezornie wycofać ze swej deklaracji o dymisji rządu, jeśli Polacy w referendum odrzucą zaloty UE.
Chyba niewielu brukselskich technokratów spodziewało się takich tanich kosztów rozszerzenia Unii. Kanclerz Schröder zapewnił swoich rodaków, że przyjęcie nowych państw leży w ich interesie narodowym i stworzy szansę dla niemieckiej gospodarki oraz rynku pracy. I pewnie tak jest, za to nam już niebawem może zagrozić krach finansów publicznych. Cieszyć się więc nie ma z czego, bo także do unijnych stawek dla rolników będziemy musieli dopłacić sobie sami, a wicepremier Kołodko już obwieścił, że nie ma na to pieniędzy. I cóż to za sukces?
Jakby nie rachować, przyjdzie więc dofinansować cały ten interes. Chłopi powinni liczyć się ze znacznym wzrostem kosztów produkcji i spadkiem cen zbytu. Otrzymają za to niewiele, skoro dopłaty zostaną rozdzielone — jak to w socjalizmie — po równo. I to wśród wszystkich posiadaczy działek rolnych, bez względu na to, czy coś na nich produkują, czy nie. A może ktoś zechce ujawnić nazwiska polityków, parlamentarzystów i negocjatorów, którzy w ostatnim czasie zakupili prywatnie hektary działek rolnych, w nadziei na uszczknięcie nieco grosza z owych dopłat? Albo kwota mleczna: początkowo mówiono o 9 milionów ton, zapowiadano walkę o 11 milionów ton, a osiągnięto 8,5 miliona ton. Czyli mniej, niż na początku.
Tymczasem euroentuzjasta Jacek Saryusz Wolski, w artykule dla niemieckiego „Die Welt”, przypomniał obietnice zawarte w Agendzie 2000. Zapowiadano tam, na lata 2002-2006, dla sześciu nowych państw członkowskich kwotę 53 miliardów euro. Teraz pozostało zaledwie 25 miliardów euro dla dziesięciu nowych państw, ale — po odjęciu środków, których i tak na nic nie da się wykorzystać — będzie to około 8 miliardów. Czyli blisko siedem razy mniej dla dziesięciu państw, na okres trzech lat! Oblicza się, że przyjdzie wysupłać z kasy państwowej, bagatela, miliard euro.
Ale są tacy, którzy podkochują się w UE. Czyżby miłością platoniczną? Obawiam się, że to „ślepa miłość”, odporna na fakty i dlatego nie widzą dla niej alternatywy.
opr. mg/mg