Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (15/2003)
Minister Balicki nie osiedział się długo w Resorcie Zdrowia, a Cytrycki w Ministerstwie Skarbu. Obaj wyraźnie nie rozumieli, jak działa w Polsce to, co dawniej nazywano Układem, a obecnie, coraz częściej, Grupą Trzymającą Władzę. Nie potępię ich, bo mnie też trudno to rozgryźć. Na czym polega nierozerwalna więź Millera z po wielekroć skompromitowanym prezesem PZU? Dlaczego premier najpierw dymisjonuje Mariusza Łapińskiego, by kilka tygodni potem czynić go swoim namiestnikiem w mazowieckim SLD i oddawać w Ministerstwie Zdrowia władzę na powrót jego ludziom? Tym bardziej, że w tzw. środowisku powszechna jest opinia, iż Łapiński jako minister wykazał się brakiem kompetencji i narobił w służbie zdrowia spustoszeń, a były wiceminister, którego bezceremonialnie wepchnął Miller na stanowisko szefa Narodowego Funduszu Ochrony Zdrowia, uchodzi za urzędnika równie niekompetentnego i w dodatku podatnego na tzw. lobbing.
Ale Millerowi, jak się zdaje, coraz mniej zależy na pozorach. Coraz mniej jest skłonny, przepraszam za użycie tego potocznego słowa, obcyndalać się przy podejmowaniu decyzji umacniających jego Układ, czy Grupę. Są stanowiska, na których Miller potrzebuje mieć swoich ludzi, a jeśli są zastrzeżenia co do fachowości, poziomu etycznego czy powiązań tych ludzi — to tym gorzej dla tego, kto takie zastrzeżenia zgłasza. Kierowanie PZU, prywatyzacja Orlenu i energetyki czy dzielenie pieniędzy na służbę zdrowia to takie właśnie kulcz..., przepraszam, kluczowe dla premiera sprawy. Podobnie, jak forsowanie na siłę, za wszelką cenę, ustawy umacniającej państwowe media, nad którymi SLD ma szansę zachować niepodzielną kontrolę jeszcze przez wiele lat, zmieniając tylko dotychczasowych koalicjantów w KRRiTV na „Samoobronę”.
Niby nic nowego — politykę bezwzględnego garnięcia pod siebie i chwytania stołków prowadzi ten gabinet od samego początku. Tyle że wcześniej, poza kilkoma wpadkami („trzeba było Staszkowi dać się sprawdzić w biznesie”), robił to zręczniej i inteligentniej. Dziś premier wyraźnie zaczyna się śpieszyć. Nie tylko on, cała lewicowa formacja zdaje się gromadnie porzucać pozory, zgodnie uznając, że czas się kończy i niech tam sobie gadają co chcą, trzeba chwytać, ile się da. Polskę toczy nie „choroba wściekłych dziennikarzy”, jak raczył stwierdzić premier, ale choroba wściekłych polityków, wściekłych dlatego, że czują oni, iż już „lecą”, i póki jeszcze można, chcą, prawem i lewem, zabezpieczyć swoje wpływy na czas nieuchronnego odsunięcia od władzy.
opr. mg/mg