Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (24/2003)
59-procentowa frekwencja, 77 proc. głosów - za, 23 proc. - przeciw. W dwudniowym referendum Polacy opowiedzieli się za integracją z Unią Europejską.
Polskie referendum przebiegło wg już znanego scenariusza. Bardzo słaby pierwszy dzień, gdy do urn poszło tylko 17 procent obywateli, mobilizacja dnia drugiego. Podobnie było na Litwie i Słowacji. Tyle tylko, że nad Wisłą restrykcyjne przepisy wyborcze nie pozwoliły politykom apelować o liczny udział już podczas głosowania. Ostatecznie okazało się to niepotrzebne i bardzo dobrze. Rodzimi eurosceptycy nie omieszkaliby najprawdopodobniej wykorzystać podobnej okazji, a obóz przeciwników Unii jest jednak w Polsce silniejszy niż na Litwie czy Słowacji - co zresztą widać po referendalnych wynikach. W każdym razie trudno się dziwić euforii polityków, kiedy już ostatecznie okazało się, że wymóg 50-procentowej frekwencji został spełniony. Burzliwe oklaski przerywały przemówienie prezydenta, owacyjnie przyjęto przybyłego w nocy do Łodzi premiera. Wszystko to zrozumiałe, tyle tylko, że te „burnyje apłodismenta” nie powinny zagłuszyć problemów oraz faktu, iż na decyzje Polaków przypuszczalnie bardziej wpłynął apel Papieża niż rządowa kampania informacyjna. Apel Papieża oraz argument dosyć dla rządzących morderczy - „Głosuję, bo ktoś musi tych.... w Warszawie pilnować” - tak swoje poparcie dla integracji tłumaczył mi zaprzyjaźniony gospodarz z Puszczy Knyszyńskiej. Nawet jeżeli nie był to główny motyw uczestniczenia w referendum - jest się nad czym zastanowić. Tym bardziej, że samo członkostwo w Unii nie sprawi, iż Polacy nagle obudzą się piękni, mądrzy i bogaci. Do członkostwa trzeba się dobrze przygotować - to oczywiście truizm, ale polscy politycy czasami wydają się tego nie pamiętać. Tymczasem to, czy, i na ile Polska potrafi wykorzystać swoje członkostwo w Unii, zależeć będzie w dużej mierze właśnie od rządzących. Dotychczasowe doświadczenia - chociażby z wykorzystywania funduszy pomocowych - nie napawają optymizmem. Podobnie jak coraz to ujawniane afery korupcyjne, w które zamieszani okazują się być kolejni działacze rządzącego SLD. A jak zgadzają się właściwie wszyscy eksperci - naprawdę dobrze przygotować Polskę na wejście do Unii, a potem odpowiednio wykorzystać członkostwo będzie mógł tylko sprawny i cieszący się dużym poparciem rząd. Z pewnością nie jest nim gabinet Leszka Millera.
Jaka jest szansa na zmianę tej ekipy? Dosyć stanowczo domaga się tego opozycja, nie dysponująca jednak wystarczającą siłą, by zgłosić konstruktywne wotum nieufności. Sam premier pytany o ewentualne przyspieszone wybory odpowiada tylko, że musi sobie całą sprawę przemyśleć i dodaje, iż ciągle jeszcze stoi na czele najpopularniejszego w Polsce ugrupowania. Pozostaje więc prezydent. Aleksander Kwaśniewski specjalnie nie ukrywa, iż życzyłby sobie zmian - tyle tylko, że pierwsza podjęta kilka tygodni temu próba skłonienia Leszka Millera do dymisji się nie powiodła.
Czy teraz będzie inaczej? W poreferendalny poniedziałek Aleksander Kwaśniewski rozpoczyna polityczne konsultacje z przywódcami proeuropejskich ugrupowań politycznych. Stworzenie w obecnym parlamencie nowego, silnego gabinetu bez Leszka Millera teoretycznie jest możliwe, jednak bez zgody samego zainteresowanego mało prawdopodobne. Równie trudne może okazać się doprowadzenie do przyspieszonych wyborów parlamentarnych.
Wygrane referendum akcesyjne może więc, ale wcale nie musi, stać się początkiem naprawy Rzeczpospolitej. Niestety, wbrew nadziejom części głosujących, Bruksela tego za Warszawę nie załatwi.
Korespondent Sekcji Polskiej BBC
opr. mg/mg