Szkoła bez dzwonka?

Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (36/2003)

Nauka w szkołach ruszyła pełną parą, co najlepiej widać po tłoku panującym w porannych autobusach i tramwajach. Dzieci biegają za podręcznikami, a na skwerach pojawili się już pierwsi wagarowicze, manifestujący swoją głęboką awersję do szkoły. Przyznam się, czcigodni utracjusze raju, że także mnie - dyplomowanemu belfrowi - coraz trudniej przychodzi dziwić się ich niechęci do tzw. obowiązku szkolnego.

Tymczasem nauczyciele przeżywają swoisty dyskomfort, bo naukę rozpoczyna coraz mniej dzieci i w wielu placówkach liczba klas uległa dalszej redukcji. Jeszcze kilka lat temu bywały kłopoty z umieszczeniem dziecka w. szkole podstawowej poza wyznaczonym rejonem, a teraz pomiędzy szkołami toczy się swoista walka o każde dziecko, bo jeśli ich zabraknie, to stracą one rację bytu. Ratowanie się jednak przed zapaścią demograficzną rozszerzeniem przymusu szkolnego na sześciolatków na niewiele się zda, bo jeśli nic się nie zmieni -a wszystko wskazuje na to, że liczba dzieci nadal będzie się zmniejszać - to za kilka lat możemy doczekać się szczególnego widoku. Oczami wyobraźni widzę zastępy bobasów, ze smoczkami w ustach, ciągnące na kółkach swoje tornistry w kierunku budynków szkolnych. A może będzie tak jak w wypracowaniu, które napisał przed laty jeden z moich kolegów ze szkolnej ławy? Mieliśmy wówczas przelać na papier nasze wyobrażenia o szkole przyszłości, a on niezwykle barwnie nakreślił obraz przypominający do złudzenia kazamaty, po których poruszali się uczniowie skuci łańcuchami.

Żarty jednak na bok, bo przed nami pierwsze spotkania z wychowawcami klasowymi, podczas których dowiemy się znowu, że w oświacie bieda aż piszczy i dlatego również w tym roku znowu brak będzie tego i owego. Rozważany będzie też problem składki na wynajęcie ochraniarzy, którzy mieliby strzec dzieci przed handlarzami narkotyków oraz interweniować wobec zjawiska tzw. fali, czyli przemocy niektórych uczniów starszych klas nad pierwszoroczniakami. Cóż, bywa, że po takiej inauguracji człek miałby ochotę zabrać swoje dziecko raz na zawsze ze szkoły publicznej, aby zacząć uczyć je w domu. Zaraz jednak przychodzi refleksja, że to nierealny pomysł, bo przecież na rodzicach ciąży prawny przymus posyłania dziecka do szkoły. A nawet gdyby go nie było, to obawialibyśmy się, że nie potrafimy udźwignąć takiej odpowiedzialności. Ale właściwie dlaczego nie? Czy to raczej nie presja społeczna, że ktoś mógłby nas uznać za ekscentrycznych rodziców? A niech tam, w końcu najważniejsze jest dobro naszych dzieci.

Ostatnimi czasy środowiska konserwatywne rozpoczęły promocję „homeschoolers", czyli nauczania domowego, nieźle rozpowszechnionego od lat w Stanach Zjednoczonych -i nie tylko tam - gdzie z takiej formy edukacji korzysta już milion, a może nawet dwa miliony dzieci i młodzieży. Dokładnej liczby nikt nie zna, ponieważ nie istnieje obowiązek zgłaszania przez rodziców władzom, że ich dzieci uczą się właśnie w domu. I słusznie, bo to przecież sprawa mamy i taty, gdzie się uczy ich dziecko, a nie urzędnika państwowego.

Już słyszę głosy oburzenia, bo wielu dało sobie wmówić, że dla ucznia poza szkołą nie ma życia. Nauka w domu, bez dzwonka na przerwę, jest jednak możliwa; jesteśmy jednym z niewielu państw europejskich, gdzie takiego nauczania nie ma. Warto więc zainteresować się ruchem edukacji domowej, o którym ostatnimi czasy sporo pisze m.in. tygodnik „Najwyższy Czas".

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama