Ach, te finanse!

Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (33/2004)

Niedawno w Sejmie dyskutowano o stanie finansów publicznych. A było, oj, było nad czym debatować! Chyba nikogo o tym przekonywać nie trzeba, skoro o finansach państwowych dyskutuje się ostatnio nie tylko w mediach, ale i w nocnych Polaków rozmowach, a nawet - u cioci na imieninach. Czarne chmury, zbierające się nad państwową kasą, budzą coraz większą trwogę i niepewność o to, co stać się może, a co oby nie nastąpiło. Pętla zadłużenia zaciska się bowiem, niczym garota, na zapuchniętym gardle naszej gospodarki.

Wystarczy tylko przypomnieć, że każdego roku 20 procent całego budżetu państwa - a więc co piątą złotówkę! - przeznaczamy na obsługę lichwy, czyli zadłużenia. W tej sytuacji należałoby od razu ograniczyć wydatki państwa. To jednak proces, więc musiałby potrwać, zapewne, kilka lat. Tak czy siak, większość jest zgodna: nadszedł czas radykalnego odchudzenia kadr urzędniczych. Tylko kto to miałby uczynić, skoro rządząca lewica nie przejawia takiej woli? I jak ograniczać wydatki, skoro „wybrańcom narodu" -przestraszonym perspektywą pożegnania się z ławami i dietami poselskimi - ani w głowie narażać się ludziom? Zwłaszcza w perspektywie wyborów, które mogą się odbyć nawet i na jesieni przyszłego roku. Bądźmy realistami: trudno oczekiwać, że do tego czasu stanie się cokolwiek. Topniejące poparcie dla, skompromitowanej nieudolnymi rządami i licznymi aferami, lewicy zwiastuje nadejście czasu panowania nowej koalicji. Towarzysze, którzy już wielokrotnie dali dowody myślenia „partyjniackiego", a nie kategoriami państwa, łudzą się chyba, że i ten problem zdołają przerzucić na barki następców.

A tymczasem pustki w kasie próbuje się uzupełniać wpływami z kolejnych emisji obligacji. Cóż, przywołuje to skojarzenia z „geniuszem ekonomicznym" bohatera powieści Dołęgi-Mostowicza. Czy trwająca od lat rządowa gra w obligacje nie przypomina Wam, zacni utracjusze raju, pomysłów Nikodema Dyzmy? Wprawdzie popyt na obligacje trwa, ale to przecież forma powiększania zadłużenia, także u wierzycieli zagranicznych. Jeśli nastąpi spodziewany krach, to kapitał błyskawicznie ucieknie za granicę. Na razie efektem wzrostu stóp procentowych jest rosnące oprocentowanie obligacji, które jednak trzeba - prędzej czy później - spłacić, choćby przez emisję następnych obligacji. A ich późniejszy wykup, jeśli nie chcemy utracić wiarygodności, musi przebiegać terminowo. Ale i tak państwo nie może w nieskończoność produkować długich serii obligacji, bo wreszcie zacznie brakować chętnych do takiej formy lokowania oszczędności. Jeśli następnych papierów nikt nie zechce kupić, to pozostaniemy z potwornym deficytem, bez możliwości sfinansowania go. A, poza tym, skoro obligacje są wyżej oprocentowane, to rosną również - i tak już niemałe - wydatki państwa. Cieszą się więc posiadacze obligacji, ale już mniej powodów do radości mają przedsiębiorcy, bo coraz droższe stają się kredyty.

Gorzej, że przekroczenie granicy 55 procent zadłużenia jest nieuchronne, a do magicznego progu 60 procent zabraknie wtedy bardzo niewiele. Potem zaś, zgodnie z Konstytucją Rzeczpospolitej, możemy się spodziewać takich drastycznych kroków, jak choćby konieczność uchwalenia budżetu bez deficytu. Co to będzie oznaczać? Krach, bo zabraknie pieniędzy nie tylko dla urzędasów, ale również na wojsko, policję i całą sferę budżetową. I pewnie na emerytury oraz renty.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama