Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (47/2005)
Ponad trzytygodniowy festiwal przemocy na ulicach przedmieść francuskich miast powoli zdaje się zmierzać ku końcowi. Ta erupcja agresji imigrantów w pierwszym czy drugim pokoleniu przeraziła Francuzów. Ale nie tylko ich. Akty agresji w dzielnicach imigrantów miały miejsce także w miastach niemieckich, belgijskich czy nawet greckich. Temu dość oczywistemu lękowi, z jakim Europejczycy oglądają migawki z płonących przedmieść, nie towarzyszy jednak zbyt głęboka dyskusja na temat głębszych implikacji tego zjawiska. Media ograniczają się do powtarzania znanych od lat oskarżeń władz o niedoinwestowanie „złych dzielnic" i zbyt słabe wdrażanie programów integracyjnych dla przybyszy z Afryki i Bliskiego Wschodu.
Gdy słuchałem we francuskich stacjach po raz kolejny tej publicystycznej „zdartej płyty", uświadomiłem sobie, że cała ta retoryka służyć może usprawiedliwieniu dla dalszych zamieszek. Zawsze można stwierdzić, że władza „daje za mało" i że „nic nie robi". W tej dyskusji zabrakło tego, co choćby w kulturze amerykańskiej jest dość oczywiste - przypomnienia o etyce odpowiedzialności za swoje czyny. Wpierw potępienia przemocy i samowoli chuliganów, a potem dopiero rozprawiania o jej przyczynach. W tej samej Francji, gdzie zamieszki wybuchają w dzielnicach zamieszkanych przez imigrantów z Algierii czy Tunezji, mieszkają też Wietnamczycy i Laotańczycy. Gdy po zwycięstwie komunistów w Indochinach przybywali do swej byłej metropolii, ciężko pracowali na wykształcenie swoich dzieci. Teraz potomkowie wietnamskich czy laotańskich imigrantów sprawnie pną się po szczeblach francuskiego społeczeństwa.
Siedemdziesiąt lat temu z równie dużą determinacją walczyli o awans dla swoich dzieci imigranci żydowscy, którzy przybywali nad Sekwanę z terenów Polski i Rosji.
Nie było im łatwo, ale nikt z nich nie podpalał samochodów dla zasygnalizowania władzom o swoich problemach. Wszelkie definiowanie problemu ostatnich zamieszek, jako problemu głównie imigrantów arabskich i murzyńskich, wywołuje we Francji protesty i oskarżenia o rasizm. Tymczasem nie chodzi o dzielenie protestujących na rasy, tylko o prostą konstatację -jedne kultury lepiej asymilują się w Europie, inne znaczenie gorzej. Azjatycki konfucjanizm czy żydowski szacunek dla wykształcenia pchały imigrantów z tamtych kultur w kierunku integracji.
Natomiast w wypadku arabskich imigrantów stare struktury klanowe rozpadały się w warunkach wielkich blokowisk, a francuskie normy drażniły jako obce wzorce białych mieszczuchów. Jeśli się jednak te normy odrzuca, to pozostaje albo islamski fundamentalizm, albo obrzucanie się kamieniami. Jeżeli jeszcze do tego koszmarnego koktajlu doda się lewicową ideologię łatwych zasiłków socjalnych, wyhodowuje się masę krytyczną rewolty imigranckiej na obrzeżach sytych miast Zachodu. Ale na taką analizę mało kto we Francji ma ochotę.
opr. mg/mg