Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (50/2005)
A miało być tak miło. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zaczął ostatnie półtora miesiąca urzędowania od podróży sentymentalnych. W stolicy Beskidów - Wiśle odebrał honorowe obywatelstwo miasta. Przy okazji podobnej uroczystości na Helu prezydent kokietował fotoreporterów przejażdżką na rowerze. Burmistrz Helu dziękował prezydentowi za promowanie Półwyspu Helskiego wśród wielkich tego świata, odwiedzających rezydencję głowy państwa w nieodległej Juracie. Krótko mówiąc, miało być miło, bezkonfliktowo i państwowotwórczo. Aż nagle wybuchła sprawa ewentualnego uniewinnienia Zbigniewa Sobotki, skazanego za ujawnienie informacji służbowych i narażenie tym samym podległych funkcjonariuszy. Jak się okazało, więzy koleżeńskie między członkami elity obozu postkomunistów okazały się silniejsze niż troska o dobry wizerunek. Cała sprawa budzi wiele ciekawych pytań. Po pierwsze, dlaczego prezydent zdecydował się na tak mało popularny gest, który psuje finał jego prezydentury? Może dlatego, że Sobotka należał do ścisłej czołówki otoczenia Kwaśniewskiego od końca lat 80. Jego wiedza o sekretach tego środowiska jest trudna do przecenienia. Czyżby prezydent obawiał się, że Sobotka rozgoryczony pozostawieniem przez przyjaciół na lodzie może nagle stać się zbyt rozmowny? Ale decyzja prezydenta o zaangażowaniu się w uwolnienie skazanego wiceministra ma jeszcze jeden aspekt. Oznaczać może porzucenie przez Aleksandra Kwaśniewskiego myśli o karierze międzynarodowej. Jeśliby obecny prezydent nadal myślał serio o kandydowaniu na funkcję szefa ONZ czy choćby szefa międzynarodowych federacji olimpijskich, to tak wyraziste stawanie w obronie skazanego sądownie przestępcy mogłoby rzucić się cieniem na takie starania. Co innego, jeśli Aleksander Kwaśniewski zamierza wrócić do roli lidera polskiej lewicy. Wtedy zademonstrowana solidarność z ofiarą spisku prawicy będzie dobrym wstępem do powrotu do roli swojaka i przyjaciela SLD-wskich baronów. Wszystko to pokazuje przy okazji, jak fasadowa była zmiana przywództwa w SLD. Wojciech Olejniczak obejmował funkcję szefa Sojuszu jako młody reformator, który miał zakończyć epokę „starych żubrów" zaczynających karierę w końcu lat 80. i odgrywających główną rolę w latach 90. Teraz, gdy wybuchła sprawa uniewinnienia Sobotki, Olejniczak przez parę dni unikał komentowania sprawy, by potem przyłączyć się do listu w obronie skazańca. Okazuje się, że w momentach zagrożenia w SLD panuje zasada solidarności wilczego stada. Nieważne, jak poważne były zarzuty wobec Sobotki, ważne by bronić swoich do upadłego. A jeśli tak się składa, że prezydent może ułaskawić partyjnego kolegę, to trzeba mobilizować cały obóz lewicy do obrony najwierniejszego syna Partii.
opr. mg/mg