Anonimowe autorytety lewicy

Czy jeśli odrzucimy oficjalne autorytety, jesteśmy skazani na autorytety anonimowe?

Określenie „anonimowe autorytety" użył po raz pierwszy w 1941 roku Erich Fromm w swej głośnej książce „Ucieczka od wolności". Pisał on, że człowiekowi współczesnemu wmawia się, by odrzucił uznane dotąd oficjalne autorytety, takie jak np. Kościół, szkoła czy rodzina, i aby swoje decyzje podejmował bez sugerowania się nimi, w stanie absolutnej wolności.

Fromm zauważał jednak, że jest to iluzja. Człowiek nie może się bowiem obejść bez autorytetów, gdyż nikt sam dla siebie nie jest autorytetem we wszystkich dziedzinach. Nikt z nas nie może się obejść bez punktów odniesienia, drogowskazów, sugestii z zewnątrz. Tak więc skutkiem odrzucenia jawnych autorytetów - przestrzegał Fromm - nie jest wcale uzyskanie absolutnej wolności, lecz poddanie się pod wpływ autorytetów niejawnych. W takim przypadku dochodzi do perswazji ukrytej, czyli manipulacji - człowiek podejmuje decyzję w przekonaniu o swojej niezależności, nie zdając sobie nawet sprawy, że ta decyzja jest mu podsuwana czy nawet wręcz narzucana.

Do kategorii „anonimowych autorytetów" Fromm zaliczył m.in. opinię publiczną, naukę, a zwłaszcza psychologię czy tzw. zdrowy rozsądek (zdaniem Wiktora Szkłowskiego „zdrowy rozsądek to suma przesądów danej epoki").

Zatrzymajmy się przy autorytecie opinii publicznej. Nikt nie lubi być w mniejszości. Większość ludzi ma poczucie przynależenia do większej wspólnoty. Wykorzystując ten mechanizm, można wmówić bardzo wiele. Dowiodły tego chociażby eksperymenty Salomona Ascha, przeprowadzane mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Fromm pisał „Ucieczkę od wolności".

Otóż Asch poprosił ośmiu (wtajemniczonych) uczestników eksperymentu, by w obecności dziewiątego (nie wtajemniczonego) twierdzili, że długi kij jest w rzeczywistości krótki, a krótki kij jest długi. Potem owych ośmiu opuszczało pomieszczenie, a dziewiątego pytano, który kij jest długi, a który krótki. Aż w 35 proc. przypadków uczestnicy (bez wyjątku studenci) twierdzili - mimo że wzrok mówił im coś innego - że krótki kij jest długi, a długi jest krótki. Mechanizm ten zaobserwował już Jan Christian Andersen i opisał go w baśni o nowych szatach króla - wielu ludzi tak bardzo boi się bycia w mniejszości (w domyśle: skompromitowania i ośmieszenia się z tego powodu), że będzie w stanie z pełnym przekonaniem zaprzeczać rzeczywistości i widzieć np. coś, czego nie ma.

Do mechanizmu tego odwoływali się m.in. inicjatorzy kampanii na rzecz legalizacji aborcji w USA przed trzydziestu laty. Jeden z ich ówczesnych liderów, założyciel organizacji NARAL, dr Bernard Nathanson wspominał: „Wiedzieliśmy, że posługując się wynikami prawdziwych sondaży, zostalibyśmy pokonani, zaczęliśmy więc posługiwać się wynikami fikcyjnymi". NARAL fałszował więc dane dotyczące nielegalnych aborcji, zawyżając je ze 100 tysięcy do miliona. Liczbę kobiet, które umierały rocznie z powodu nielegalnych aborcji, zawyżył z 200 do 10 tysięcy. Chociaż większość Amerykanów sprzeciwiała się usankcjonowaniu przerywania ciąży, sfabrykowano sondaże, z których wynikało, że opowiada się za tym 60 proc. obywateli USA.

Zwłaszcza sondaże opinii publicznej stwarzają olbrzymie możliwości manipulacji. Wystarczy tylko inaczej sformułować pytanie, by uzyskać inną odpowiedź. Na przykład w USA, kiedy zadano pytanie, czy opowiadasz się za prawnym zakazem aborcji - pozytywnie odpowiedziało 29 proc. ankietowanych. Gdy zmieniono pytanie tak, by brzmiało, czy jesteś za prawną ochroną życia nie narodzonego dziecka - opowiedziało się za tym już 50 proc. badanych. Kiedy zaś rozbudowano pytanie - „Czy w świetle ostatnich osiągnięć medycyny, takich jak chirurgia płodu czy trójwymiarowa technika USG, która pokazuje szczegółowo twarz i ciało nie narodzonego dziecka, jesteś za przywróceniem prawnej ochrony życia nie narodzonych dzieci?" - okazało się, że aż 68 proc. Amerykanów popiera takie rozwiązanie.

W tym przypadku większa wiedza, większa liczba danych i szczegółów działa na niekorzyść zwolenników aborcji, nic więc dziwnego, że starają się oni używać określeń mających na celu zamaskowanie prawdziwego charakteru tego zjawiska. Dlatego też nie wspominają, że chodzi o likwidację ludzkiego istnienia w łonie matki, lecz coraz częściej mówią np. o „przywróceniu rytmu miesiączkowego" czy „wywołaniu miesiączki".

Trzy miliony homoseksualistów?

Do odpowiednio spreparowanych „anonimowych autorytetów" odwołują się ostatnio przedstawiciele SLD w swych dwóch kampaniach obyczajowych - na rzecz legalizacji związków homoseksualnych i dopuszczalności aborcji.

Senator Maria Szyszkowska mówi np., że w Polsce żyją trzy miliony homoseksualistów. Jest to liczba wzięta z sufitu, gdyż w naszym kraju nie przeprowadzano nigdy na ten temat żadnych wiarygodnych badań.

Prawdopodobnie Szyszkowska odwołała się do publikacji głośnego biologa amerykańskiego Alfreda Kinseya, który w 1948 roku ogłosił swój sławny raport. Wynikało z niego, że aż 37 proc. wszystkich dojrzałych mężczyzn w USA ma za sobą doświadczenia homoseksualne. W następnych latach Kinsey doszedł do wniosku, że pederaści stanowią ok. 10 proc. wśród populacji białych mężczyzn między 16 a 55 rokiem życia. Raporty Kinseya, nagłośnione przez media, stały się naukową podbudową rewolucji seksualnej, która zmieniła zupełnie stosunek do kwestii płciowych Amerykanów oraz Europejczyków.

Znacznie później okazało się, że owe raporty były sfałszowane. Kinsey prowadził bowiem swoje badania nie na reprezentatywnej próbce społeczeństwa, lecz na grupie przestępców seksualnych i więźniów, wiadomo zaś, że w więzieniach, gdzie mężczyźni są zamknięci długie lata bez kobiet, praktyki homoseksualne nie należą do rzadkości. Tymczasem przeprowadzone niedawno w USA przez sprzyjający homoseksualistom Instytut Alana Guttmachera dość rzetelne badania wykazały, że osoby o skłonnościach homoerotycznych stanowią zaledwie ok. 1 proc. męskiej populacji.

Dwieście tysięcy aborcji?

Inną liczbą, jaka się ostatnio pojawiła w dyskusjach, jest 200 tyś. rzekomych nielegalnych aborcji dokonywanych rocznie w polskim „podziemiu aborcyjnym". Cyfrę taką wymieniały publicznie reprezentantki SLD i UP, domagając się zniesienia ustawy chroniącej życie nie narodzonych. I znów można powiedzieć, że dane te zostały wzięte z sufitu.

Wszyscy zgadzają się co do tego, że oficjalne statystyki rządowe dotyczące nielegalnych aborcji są mocno zaniżone (62 przypadki w 1999 r., 83 w 2000 r., 60 w 2001 r.). Policja i prokuratura nie wykazują aktywności w ściganiu podziemia aborcyjnego. O skali tego zjawiska trudno też wnioskować z liczby ogłoszeń w prasie. Analogicznie, gdyby oceniać rynek samochodowy w Polsce tylko na podstawie ogłoszeń motoryzacyjnych, można dojść do wniosku, że jesteśmy prawdziwym gigantem.

Istnieją jednak pewne wskaźniki, które pozwalają szacunkowo ocenić rozmiar zjawiska. Część demografów uważa, że stosunek liczby legalnych aborcji do nielegalnych w warunkach dopuszczalności przerywania ciąży wynosi 1:2, zdaniem innych zaś 1:4.

Tak się składa, że przez cały 1997 rok aborcja w Polsce była legalna - po przegłosowaniu odpowiedniej ustawy przez Parlament i zatwierdzeniu przez prezydenta Kwaśniewskiego, a przed zakwestionowaniem jej przez Trybunał Konstytucyjny jako niezgodnej z Konstytucją III RP. W całym tym roku liczba aborcji w naszym kraju, dokonywanych legalnie, na życzenie i w dobrych warunkach sanitarnych -wyniosła 3047.

Jeśli przyłożymy do tej liczby wspomniane wskaźniki demograficzne, to okaże się, że nielegalnych aborcji może być rocznie między 6 tyś.-7 tyś. (przy wskaźniku 1:2), a 12 tyś.-13 tyś. (przy wskaźniku 1:4).

Warto podkreślić, że nigdy w PRL, w warunkach absolutnej dopuszczalności przerywania ciąży, kiedy aborcje traktowane były przez niektórych wręcz jako środek antykoncepcyjny - ich liczba nie zbliżyła się do 200 tyś. rocznie. Co ciekawe, na 300 tyś. przypadków szacowali podziemie aborcyjne komunistyczni publicyści na początku lat 50-tych, prowadząc kampanię na rzecz legalizacji tego procederu. Kiedy w 1956 roku odpowiednia ustawa weszła w życie, liczba legalnych aborcji wyniosła w 1957 roku - 36 368, a 1958 roku - 44 233.

Trudno uwierzyć w to, że liczba aborcji dokonywanych nielegalnie, w warunkach zagrażających zdrowiu i życiu oraz pociągających za sobą spore koszty finansowe będzie kilkakrotnie wyższa niż liczba aborcji dokonywanych legalnie, w dobrych warunkach sanitarnych i na dodatek bezpłatnie.

Gdyby w Polsce dokonywano rocznie 200 tyś. nielegalnych aborcji, to liczba zgonów kobiet w czasie porodu oraz śmiertelność noworodków utrzymywałyby się na bardzo wysokim poziomie. Tymczasem z roku na rok sytuacja się polepsza i notuje się coraz mniej tego typu przypadków.

Tak więc - podobnie jak w przypadku rzekomych trzech milionów polskich homoseksualistów - podawanie zawyżonych danych na temat podziemia aborcyjnego jest elementem kampanii propagandowej, posługującej się sprawdzonymi środkami socjotechnicznymi. Jednym z nich jest odwołanie się do „anonimowych autorytetów".

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama