Echo katolickie 22(674) 29 maj - 4 czerwca 2008
Nasza scena polityczna raczej nigdy nie będzie narzekać na brak tematów nośnych społecznie. Możliwe, że związane jest to charakterem „polskiej duszy”, która, zgodnie z maksymą wieszcza, zawsze tworzy 3 partie, gdy tylko znajdzie 2 przedstawicieli nadwiślańskiej społeczności.
Ale również możliwe jest i to, że brak należytego odniesienia się do przeszłości (tej niedawnej i tej zamierzchłej) powoduje, że nie jesteśmy w stanie spokojnie debatować na tematy związane z naszymi dziejami. Ostatnio ponownie rozgorzał spór o status Lecha Wałęsy i jego (domniemane lub nie) związki ze służbami specjalnymi PRL. Nie jestem w stanie (a może raczej po prostu nie chce mi się) podejmować się zadania rozstrzygnięcia, po czyjej stronie leży racja. Od tego są historycy, którzy posiadają odpowiedni warsztat metodologiczny, pozwalający im na dokonanie właściwych i najbliższych prawdzie ocen tamtych czasów. Ja jednak chciałbym zwrócić uwagę na pewną argumentację, która pojawia się w tle tego sporu. Ona właśnie jest ową „retoryką parcianą”, o której pisał Zbigniew Herbert w jednym ze swoich wierszy.
Jednym z argumentów, przytaczanych w całym tym sporze, który jest bardzo często podnoszony przez media przy omawianiu stanowisk poszczególnych stron, jest podkreślanie zasług Lecha Wałęsy w położeniu kresu komunizmowi w Polsce. Ostatnio w przekazach telewizyjnych różnych stacji przyłapani przez kamerę młodzi ludzie (wiek w okolicach matury, więc oczywiście „znawcy tematu tamtych dni”) powtarzali jak mantrę zdanie, że przecież to jego skok przez płot i późniejsze działania spowodowały, że dzisiaj mamy do czynienia z Ojczyzną wolną od ideologii komunistycznej. Sam zainteresowany równie często powtarza, że przecież to on zniweczył komunizm i obalił system. Nie mam zamiaru zaprzeczać, że były prezydent ma niekwestionowane zasługi w działaniach „Solidarności” - zarówno w momencie jej powstania, jak i w dalszej jej działalności, aż do czasu, gdy z klapy marynarki zdjął znaczek z logo tej organizacji. Dla mnie w całej tej argumentacji ważkim wydaje się problem niechęci odróżnienia zasługi od roli, którą odgrywa jednostka w dziejach świata.
Niezaprzeczalnym jest fakt, że dzieje naszej cywilizacji wiążą się zawsze z jakimiś jednostkami, które stanowią symboliczne uosobienie wszystkich dobrych (lub złych) działań, zmieniających „oblicze ziemi”. Na tym właśnie polega ich rola w dziejach świata. Rola, a nie zasługa. Uosabiając dążenia ludzi, którzy utożsamiają się z daną jednostką, znajdując w niej realizację własnych marzeń lub idei, owa „wybitna jednostka” staje się symbolem, który stanowi jakiś drogowskaz lub odnośnik w codziennych wyborach. Jest zatem jakimś wsparciem dla dążeń wielu. Równocześnie stanowi łatwy do wskazania przykład w tworzeniu prostej historii dla przyszłych pokoleń, będącej nieodłącznym elementem tradycji. Dla przykładu (i tylko w tym znaczeniu, nie porównuję bowiem osób, ale rolę w dziejach), tworzenie mitu Włodzimierza I. Lenina, o którym „niezapomniany” Majakowski pisał, że wiecznie on żyw, służyło odpowiedniemu przedstawianiu historii oraz dawało podstawy ideologiczne tworowi, który stawiał sobie za zadanie dokończenie rewolucji światowej, której służył świetlany przywódca. Tak więc rola „wybitnych” jednostek w dziejach świata sprowadza się raczej do mitu, co nie umniejsza ich działań konkretnych w tworzeniu historii. Mit jednak nie jest usprawiedliwieniem dla samej jednostki. O ile uosabia ona marzenia wielu, to sam ten fakt nie jest żadnym wytłumaczeniem dla osobistego postępowania danego człowieka, wyniesionego na piedestał. Czasem wbrew jego intencjom.
W całej debacie podnoszony jest również inny argument, który świadczyć miałby o winie lub niewinności byłego prezydenta. To uznanie ze strony świata. A zwłaszcza przyznawane odznaczenia z Pokojową Nagrodą Nobla na czele. I znowu pojawia się wątpliwość, czy ta argumentacja jest do końca szczęśliwa. Dzieje przyznawanej przez Królewską Akademię Nauk i Komitet Noblowski nagrody wskazują, że jej przyznawanie nie zawsze było szczęśliwe, a na pewno nie może stanowić o rozgrzeszeniu laureatów z ich życia przed przyznaniem wyróżnienia. Wśród wielkich tego świata, których uhonorowano tą nagrodą, znajduje się przynajmniej kilka osób, które nie są najlepszej reputacji. Biorąc pod uwagę chociażby tylko Jasira Arafata czy Nelsona Mandelę, w swoim postępowaniu wprost odwołujących się do stosowania terroru, za który dzisiaj odsądzany jest od czci i wiary Osama Bin Laden, trzeba stwierdzić wyraźnie, że przyznanie im odznaczenia w dziedzinie promocji pokojowego braterstwa pomiędzy narodami wydaje się cokolwiek kontrowersyjne. Podobnie rzecz ma się z Menachemen Beginem, przywódcą Izraela, który otrzymał Pokojową Nagrodę, choć do dziś zarzuca mu się nawet ludobójstwo. Kontrastując to z odrzuceniem kandydatury Jana Pawła II, Jana Karskiego, o. Mariana Żelazka czy ks. Zdzisława Peszkowskiego, otrzymujemy zdumiewający obraz, w którym osoby działające na rzecz konkretnych ludzi lub o nieskazitelnej moralności zostały odrzucone przez Akademię. Powstaje więc pytanie o kryteria przyznawania tego wyróżnienia. Wydaje się, że zasadniczym wyróżnikiem tej nagrody jest dokonanie jakiegoś medialnie sprzedawanego wydarzenia lub czynu, który sam w sobie jest dobrem dla świata, ale nie stanowi uznania dla całokształtu moralnego i osobistego życia osoby wyróżnionej. Nie jest więc żadnym argumentem za lub przeciw laureatowi. Ta konstrukcja jest widoczna również w innych działach nagradzanych przez Akademię. Kontrast pomiędzy Zbigniewem Herbertem a Wisławą Szymborską to kontrast pomiędzy poetą, który potrafił ustrzec w swoim życiu ideałów, a twórczynią, która pisała koniunkturalne teksty o Stalinie. A właśnie ta ostatnia została nagrodzona.
Nie podejmuję się opowiedzenia za lub przeciw byłemu prezydentowi. Od tego są historycy, a Polacy i tak będą wiedzieć swoje. Zwrócenie jednakże uwagi na przytaczaną argumentację stanowi raczej wołanie o to, by emocjonalne rozognienie nie stanowiło zapalnika tanich chwytów retorycznych i walki na uczucia. W sprawie oceny naszej przeszłości należy raczej stawiać na rozum i jego argumentację. Tylko wówczas historia stanie się nauczycielką życia, a autorytet zostanie obroniony.
opr. aw/aw