Echo katolickie 39(691) 24 września - 1 października 2008
Dobrzy ludzie nie rodzą się na kamieniu... - sugeruję. Stanisława wzrusza ramionami. Kamień w powszechnej opinii jest ciężarem. Ją zaś życie nauczyło patrzeć na trudy codzienności przez pryzmat krzyża. I ufać! Nawet wówczas gdy zadany cios miałby doczekać się usprawiedliwienia.
Forrest Gump własną bezsilność wobec nieodkupionego zła zamknął w słowach, że czasem po prostu brakuje kamieni. Moja rozmówczyni nigdy nie oglądała filmu o nim, a jednak zdaje się przyklaskiwać opinii, że życie ma w sobie coś z pudełka czekoladek i pachnie niewiadomą. Oraz że, cokolwiek by się nie działo, warto biec! I pozostać wiernym przyrzeczeniom.
- Do rozgryzienia człowieka worka soli za mało - Stanisława tłumaczy osobistą niechęć wobec osądzania bliźniego. A na opowiedzenie o sobie przystała z zastrzeżeniem, że dawanie świadectwa to też ewangelizacja. Tyle że przez przykład. - Bo do ludzi trzeba iść z Bogiem i nadzieją - klaruje, podpowiadając, że jak prababka babce, tak i matka jej, tłumaczyła, by starała się widzieć w drugim człowieku siebie lepszą. Wtedy wygra! - To niezawodna recepta - ocenia. I spiesznie uzupełnia, że zło też domaga się odpłaty... dobrem. Ponieważ ludzie źli są zwyczajnie nieszczęśliwi. A takim co najwyżej warto współczuć. Oraz czekać, jako że Pan Bóg ma plan wobec każdego człowieka i nigdy nie wiadomo, kiedy grzech rozkwitnie świętością.
- Jak tu - wskazuje dłonią na pokaźnych rozmiarów wizerunek Jezusa Miłosiernego. - Z samych Łagiewnik go wiozłam, żeby u nas królował. Bo ja rozumiem, że wiara wypływa z serca. Ale żeby je rozpalić, czasem trzeba odważnego spojrzenia - zamyśla się. Po chwili zdradza, że gdy pierwszy raz sięgnęła po „Dzienniczek” s. Faustyny, wielu zapisków nie rozumiała. Nie zrażała się jednak. I do dziś pozostała wierna przekonaniu, że to, czego umysł nie pojmuje, trzeba zawierzyć Bogu. A już On zatroszczy się o rozgromienie ciemności w stopniu do zbawienia wystarczającym.
Do Siedlec Stanisławę sprowadziła tęsknota. Tu zamieszkał jej syn, a serce matki ciągnie do dziecka. I wnuków. - Darek chciał jeszcze, kiedy mąż żył, ale ja zwlekałam. Bo starych drzew się nie przesadza i wiem, że Heniek nie przyzwyczaiłby się do miasta. Potem zostałam wdową i zachorował Kacperek. Już się nie wahałam. Pojechałam. Wnuk wyzdrowiał, a ja zostałam - podsumowuje. Jednak zanim opowie o etapach aklimatyzacji, biegnie wspomnieniami do lat młodości. I zastrzega, że gdyby człowiek zawczasu wiedział, co go czeka, inaczej pokierowałby latami. Z drugiej strony, świadomość porażki grozi prawdopodobieństwem, że załamałby się już na wstępie. A tak wstaje i idzie. Dlaczego? - dopytuję naiwnie. - Bo ma nadzieję! - uściśla.
Nad poślubieniem o 11 lat starszego Henryka Stanisława nie zastanawiała się długo. - Zobaczył w kościele i przyjechał z wódką. Tak wtedy było - opowiada. Indagowana w kwestii, co zadecydowało: rozsądek czy miłość, wyjaśnia, że po kolejnej wizycie absztyfikanta ojciec zabrał ją na cmentarz, gdzie była pochowana matka. - Klęczał w błocie i płakał, że wychował mnie jak umiał. A teraz niech ona decyduje. Bo skoro siedzi w niebie, to i mądrzejsza jest, i widzi dalej niż naszą wioskę. Święty człowiek - mówi o ojcu i chęci pomocy mu. A za Henryka wyszła dlatego, że miał dobre oczy oraz ręce, które nigdy nie bały się pracy.
- Kiedyś ludzie kochali się inaczej niż dziś - z refleksji sprowokowanej pytaniem wynika ni mniej, ni więcej, że uczucia nie da się zmierzyć w centymetrach. A jeśli wskaźnikiem uczynić trwałość, to dawniejsze kochanie wygrywa ze współczesnością. - Było mniej słów, a więcej czynów. I lęk przed gniewem Bożym za zerwanie tego, co się ślubowało - podpowiada. Relacjonując zgodne lata małżeńskiego pożycia, Stanisława z kronikarską drobiazgowością odtwarza czas i okoliczności narodzin syna. Dariusz przyszedł na świat po 8 latach od sakramentalnego „tak” jej i Henryka. - Gdy miał niecały rok, zachorował na zapalenie opon mózgowych. Leżał nieprzytomny z gorączką i drgawkami, a lekarze mówili wprost, żeby przygotować się na najgorsze - matka nawet po latach nie umie pozostać obojętna wobec tych wspomnień. - Rozpaczałam - podejmuje drżącym głosem - a mąż, żeby zarobić na dojazdy i prezenty, nie dość że nasze obrobił, to jeszcze i po ludziach chodził - opowiada o dniach, w których krótkotrwała radość przeplatała się z bolesnym skurczem serca. - Wieczorem ustąpiła gorączka, ale już rano nerki odmówiły posłuszeństwa. Taki był malutki, a oko jak mu wyszło na wierzch, to gorzej niż później przy mojej tarczycy - porównuje i na zmianę, a to śmieje się, a to płacze. Wyjaśnia, że gdy mąż pierwszy raz przyjechał z nią do szpitala, nie poznał syna. - Dareczek nie reagował na światło. Lekarze mówili, że nawet jeśli nie umrze, będzie kaleką. I że oni zrobili wszystko, co mogli.
- Wtedy powiedziałam, że odwołam się do Boga! I taka wiara we mnie wstąpiła... - Stanisława mówi o misjach ewangelizacyjnych, jakie zaczynały się w ich parafii i nawiedzającym domostwa obrazie Matki Bożej Częstochowskiej. - Do zeszytu z nabożeństwami i śpiewnikiem proboszcz dołączył broszurę z Koronką do Miłosierdzia Bożego i wizerunkiem Jezusa. Wiedziałam, że skoro Pan Bóg daje krzyż, daje też siły do przetrwania. Później w moje ręce trafiła książeczka „W służbie Bożego Miłosierdzia. Siostra Faustyna Kowalska”. Pierwszy raz usłyszałam wtedy o zakonnicy, której Pan Jezus podyktował swoje orędzie i zaczęłam prosić o zdrowie Dareczka za jej pośrednictwem - potwierdza. Aż któregoś dnia zrozumiała, że człowiek nie może sprzeciwiać się woli Pana Boga, ponieważ wszystko, co od Niego pochodzi jest dobre. I że jeśli życzeniem nieba jest śmierć jej dziecka, jako matka musi to zaakceptować. - Pamiętam, że mój spokój dla wielu był zgorszeniem, bo zamiast rozpaczać, zaczęłam żyć. I się uśmiechać.
Kiedy po kilku tygodniach Stanisława zabierała syna ze szpitala, pewne było, że stan zapalny ustąpił całkowicie. Pozostała kwestia wzroku. Wspomina, że na wieść, iż sama zamierza opiekować się Darkiem, pielęgniarki pukały się w czoło. Ale postawiła na swoim. I kiedy opuchlizna zeszła, a cera dziecka zaczęła nabierać rumieńców, okazało się, że choroba... dopadła jej męża.
- Kobieta jest silniejsza - Stanisława nie ma wątpliwości, że powodem alkoholizmu Henryka była samotność spowodowana jej psychiczną nieobecnością oraz świadomością, że nie sprawdza się jako głowa rodziny. - Nam wciąż brakowało pieniędzy - podkreśla. - Zajęta dzieckiem i kościołem, zapomniałam, że obok mnie żyje człowiek, a nie maszyna do zarabiania. Wrócił pijany raz i drugi. Ale nigdy się nie awanturował - opowiada o bezskutecznych prośbach i groźbach oraz wypadku, który, choć okupiony łzami, okazał się błogosławieństwem. Wracając z lasu pod wpływem, Henryk nie zauważył chłopca na rowerze. - Dziecko przeżyło, ale ile doświadczyliśmy upokorzeń. Tyle lat minęło, a kiedy wspominam te obelgi, to mi wstyd przed Bogiem, że ludzie tak potrafią nienawidzić. Nie przestawałam się modlić. Tym bardziej że Heniek zeskakując z traktora złamał nogę, więc przez miesiąc jeszcze i jego musiałam doglądać. Ale dzięki temu leżeniu wytrzeźwiał.
- Któregoś dnia położyłam obok łóżka broszurę z nabożeństwem do Bożego Miłosierdzia. Wieczorem poprosił o spowiedź - i tylko na chwilę wraca wspomnieniem do wieczoru, kiedy klęczeli oboje, a o okiennice uderzały kamienie. Zemsta? - Wolę myśleć, że dopust Boży. Takie doświadczenie - ocenia, dodając, że dla spokoju przez pewien czas jeździli do kościoła oddalonego o kilka kilometrów. I podczas jednego z takich powrotów ich dziecko po raz pierwszy od miesięcy zareagowało na światło.
Czy czas leczy rany? Stanisława długo bawi się chusteczką. - Odrzucenie przez ludzi uczy pokory - wyjaśnia i wskazuje na „Dzienniczek” jako antidotum na żale wobec losu. - Tam jest wszystko - uściśla. - Pochwała ciężkiej fizycznej pracy i wola cierpienia tu na ziemi. Także pewność, że tam, gdzie zło zatacza koło, tam też rozlewa się łaska. Dlatego nie wolno za wszelką cenę unikać styczności z cierpieniem ani konfliktowych sytuacji. Trzeba ufać!
Ale choć tyle przeszła, Stanisława daleka jest od deklaracji, że pozostanie wierna aż do śmierci. Że nie przyjdzie dzień, kiedy zwątpi. Choć i ewentualne zwątpienie ofiaruje Panu Bogu. Jak całe swoje życie. - Chyba na tym polega oddanie siebie - analizuje. I już tylko krótko sygnalizuje, że na konsekracji bazyliki w Łagiewnikach byli jeszcze razem z mężem. Na beatyfikację ks. Sopoćki wybierze się z synem. - On dobrze wie, komu zawdzięcza ocalenie - wyjaśnia i jakby unikając kolejnego pytania, dorzuca spiesznie: - Nie wiem, co by było, gdyby umarł. Ale jestem pewna, że swoje cierpienie zawierzyłabym Bogu. I że mimo wszystko On by mnie nie potępił. Mało tego... Wierzę, że by mnie zrozumiał.
opr. aw/aw