O zasadzie "nic o nas bez nas", rozumianej krańcowo, gdzie żadne przedstawicielstwo nie wchodzi w rachubę
Mania demokratyzacyjna zdaje się nie mieć końca. Dotyka nie tylko kwestii wyboru władz, ale wciska się w niemal każdą dziedzinę naszego życia.
Wydaje się, że niedługo za pomocą wyborów będziemy decydować nawet o „ilości cukru w cukrze”. Przeogromna chęć przegłosowywania wszystkiego i podejmowania decyzji w każdej sprawie znamionuje dzisiejszą rzeczywistość społeczną, nie tylko w aspekcie polityki. Sprawy lokalne, drogi, parkingi, sklepy i inne udogodnienia społeczne wydają się podlegać zasadzie „nic o nas bez nas”, ale rozumianej krańcowo, gdzie żadne przedstawicielstwo nie wchodzi w rachubę. W wielu komentarzach pojawia się już nie owijane w bawełnę żądanie, aby sprawowanie władzy przez poszczególnych ludzi zależne było od słupków poparcia w sondażach. Tylko czy ten „demokratyczny pęd” jest do końca dobry?
Wydaje mi się, że podstawą takiego społecznego żądania jest fakt wielokrotnego nabijania społeczeństwa w butelkę przez klasę rządzącą niezależnie od opcji politycznych. Pomijając kwestię mediów, które jak kurtyzana mamią czytelników i widzów wizją, że są ich głosem, choć w rzeczywistości służą określonym celom, a przynajmniej stanowią pole ukazywania przez dziennikarzy własnych poglądów politycznych i społecznych, poczucie oszukania przez polityków jest stałą dominantą naszych poglądów na scenę polityczną. Nie znajdzie się w Polsce człowieka, który by nie stwierdził, że politycy z natury swojej przede wszystkim dbają o własne interesy, a nasze sprawy zajmują dalsze miejsce, o ile w ogóle zajmują. Rozziew pomiędzy politykami a społeczeństwem jest przeogromny. Nie zmienia tego fakt, że większość polityków wybierana jest na kolejne kadencje, a władza ciągle przechodzi z rąk do rąk tych samych graczy politycznych. Wybory już dzisiaj przypominają raczej starcia fanklubów, aniżeli debatę o stanie państwa i naszych sprawach. Dominujący w nich rys emocjonalny jest po prostu wynikiem niedowierzania społeczeństwa, że tym panom rzeczywiście o coś chodzi. Utrata zaufania nie dotyczy tylko poszczególnych osób starających się o poparcie społeczne, ile raczej relacji do całej klasy politycznej. A to przekłada się w prosty sposób na owo żądanie decydowania samemu o sprawach nas dotyczących. Jest jeszcze jeden powód.
Dzisiejsza kultura, choć w swojej warstwie leksykalnej podkreślająca znaczenie człowieka jako zasady cywilizacji, jest jednakże pewną karykaturą myślenia o nim. Jednym ze znamion owej karykaturalności jest utożsamienie człowieka z głoszonym przez niego poglądem. Tymczasem byłoby to prawdą, gdyby dysponował on wiedzą nienarażoną na błędy poznawcze. A tylko codzienne życie wielokrotnie ukazuje nam, że podlegamy błądzeniu w procesie kontaktu poznawczego z otaczającym światem. Dlatego każdy ludzki pogląd może być poddany krytyce. Tego jednak nie toleruje współczesny człowiek. Uznanie, że mój pogląd nie podlega dyskusji powoduje, że nie jestem w stanie wejść w dyskurs, a wszelkie podważenie mojego zdania uznaję za atak na siebie. Dominująca w dzisiejszym świecie argumentacja: „Bo ja tak myślę!”, jako ostateczne podkreślenie własnych poglądów, jest tutaj najlepszym przykładem. Tylko że prowadzi to nie do dyskusji, ile raczej do walki na śmierć i życie. Wroga przecież należy zniszczyć, a nie się z nim dogadać. Jeśli bowiem okaże się, że moje zdanie jest fałszywe, wówczas pada w gruzach mój światek, tak drobiazgowo zbudowany. Ten typ argumentacji jest również przyczyną, że dzisiaj chcemy przegłosowywać wszystko, łącznie z prawdą. Tam, gdzie liczyć się powinny argumenty, naczelne miejsce zajmuje większość.
Ów brak zaufania do drugiego oraz silne przeakcentowanie własnego ego stanowi podstawę dzisiejszych żądań bezpośredniej demokracji. Najbardziej demokratyczne głosowanie nie jest w stanie nie tylko zmienić biegu Ziemi wokół Słońca czy działania siły grawitacji, ale nawet nie jest w stanie dokonać zmian w ludzkim procesie trawiennym czy w krwioobiegu. Ten fakt wskazuje, że przy nawet największym wysileniu się demokratycznych struktur istnieje coś, co się im nie poddaje. To rzeczywistość. Fakt ten powinien stanowić dla nas podstawę do konstatacji zupełnie prostej, że jest coś, co nie może być ustalane demokratycznie. Innymi słowy głosowanie ma swoje granice. Posunięcie się poza nie oznacza nie tyle zwycięstwo człowieczego ducha, ile raczej popadnięcie w obłęd. Szpitale psychiatryczne pełne są ludzi uznających się za Napoleonów czy inne wielkie postacie. Cóż z tego, że sobie tak myślą, skoro i tak nadal pozostają zwykłymi ludźmi, dajmy na to z Pcimia Górnego. Owa granica demokracji jest ochroną, aby człowiek nie popadł w obłęd. Stara scholastyczna zasada „widzieć - osądzić - działać” poprzez swój pierwszy człon wskazuje na konieczność poznania prawdy, zanim podejmie się jakiekolwiek działanie, także w sferze politycznej. Szacunek dla prawdy o świecie i o człowieku, jasno wyrażony przez Leona XIII w formule: „Ludzkość przez prawdę wyzwolona, prawdą zostanie zachowana”, stanowi o potrzebie pokory jako zasadniczym elemencie życia społecznego. Człowiek wobec świata i siebie nie jest kreatorem, ale kontemplatykiem. Hegel, którego teorie społeczne dały asumpt dla wielu dzisiejszych totalitaryzmów, zagadnięty przez uczniów, że teoria jego nie zgadza się z faktami, z rozbrajającą szczerością odrzekł: „Tym gorzej dla faktów”. Niestety, dzisiejsze społeczeństwo w pędzie za demokratyzowaniem wszystkiego, nie zauważa tej właśnie rafy. Może się zdarzyć w końcu i tak, że obudzi się spętane w jaskini mniemań.
Jan Paweł II w „Centessimus annus” jasno wskazał, że demokracja bez wartości przeradza się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm. Zaczynający się czas Adwentu stanowi doskonałą okazję do zatrzymania się w pędzie dzisiejszej kultury i zadania sobie pytania o to, co głosowaniu się nie poddaje. Bo skoro oczekujemy na Boga w ludzkiej naturze, to pytać się trzeba, dlaczego Bóg chciał stać się człowiekiem? Może właśnie dlatego, by człowiek stał się probierzem właściwie odkrytego świata.
opr. aw/aw