Ludzi, którzy omijają bliźnich szerokim łukiem, najprościej zaszufladkować jako dziwaków albo egoistów. Tymczasem dramat osób bojących się własnego cienia znacznie wykracza poza lęk przed opinią otoczenia
Ludzi, którzy omijają bliźnich szerokim łukiem, najprościej zaszufladkować jako dziwaków albo egoistów. Tymczasem dramat osób bojących się własnego cienia znacznie wykracza poza lęk przed opinią otoczenia.
Jakoś funkcjonują, słusznie uważając, że w końcu ludzie różnią się między sobą. Skoro człowiek przychodzi na świat z określonym temperamentem, nic dziwnego, że obok choleryków także melancholicy mają prawo do marzeń.
Karolinę od lat nęka ten sam koszmar. Wchodzi do jasnego pomieszczenia, w tle słyszy uderzenia dzwonów. Nagle dostrzega zwrócone ku sobie twarze i szepczące usta. Nie słyszy słów, ale jest przekonana, że niosą one zmartwienia. Czuje, jak jej powieki ciążą od łez, jednocześnie nie potrafi zaprotestować. Potem widzi lustro, w którym odbija się jej twarz. Czerwona, paląca… Wtedy się wybudza. Jednak moment powrotu na jawę nie przekreśla lęku przed własnym cieniem.
- Zaczynam myśleć o tym, co mnie czeka: spotkaniach, rozmowach. Nawet w sobotę boję się, że ktoś złoży mi niezapowiedzianą wizytę. Patrzę na miśka przed lustrem i tak sobie marzę, jak dobrze byłoby przespać życie - tłumaczy 36-latka. Obrazy z dzieciństwa zamazują się. Pamięta jednak, że kiedy przystępowała do Pierwszej Komunii, rodzice kazali jej stawać przed kuzynami i recytować wyuczoną formułkę. Opowiada, że przypominała wówczas małego „buraka”. Później, w podstawówce i liceum, czerwieniała przy każdym odpytywaniu. Modliła się w duchu, by los oszczędził jej tej wątpliwej przyjemności. A jeśli już ją wywołano, zamiast koncentrować się na odpowiedzi, zastanawiała się, co myślą o niej koledzy.
Dziś Karolina pracuje. Ale choć powtarza sobie, że lata spędzone w jednym miejscu grożą zasiedzeniem, nie zaryzykuje. Zbyt dobrze pamięta własną pierwszą, i jedyną jak dotąd, aklimatyzację, jak zarywała noce, żeby wykonać polecenie szefa wydane - tu uwaga - jej koleżankom. Miała najkrótszy z załogi staż, a że była też na bakier z asertywnością, pracowała za siebie i innych. - W zakładzie jakoś sobie radzę. Znam ludzi, w końcu spotykam się z nimi na co dzień. Paraliżuje mnie strach, kiedy muszę iść do banku albo lekarza. Sklepy wybieram tylko samoobsługowe, żeby uniknąć rozmowy ze sprzedawcą - mówi Karolina.
Kobieta nie ukrywa, że wiele razy myślała o wyprowadzce z miasta. - Na wsi ludzie się znają. Jest łatwiej o pomoc - tłumaczy. Zapytana, dlaczego w krok za myślą nie podąża czyn, odpowiada, że paraliżuje ją myśl o początku: poznaniu nowego środowiska, wtopieniu się w tłum. - A może problem tkwi w mojej psychice? - rzuca nagle. - Niektórzy mówią, że dobrze spodziewać się najgorszego, bo wtedy życie dopomoże. Tak aby nie zapeszać. Z drugiej strony ja wiem, że ludzie i tak powiedzą, co zechcą. Mimo to wolę, by mieli o mnie dobre zdanie - dodaje.
W trakcie rozmowy wychodzi na jaw, że Karolina nie grzeszy liczbą przyjaciół. - Koleżanki z pracy zapraszały mnie do siebie raz i drugi. Ale kiedy kilka razy z rzędu odmówiłam, przestały. Do kościoła też chodzę na poranną Mszę, bo wtedy jest najmniej osób. Zawsze staję z tyłu, żeby nie było nikogo za moimi plecami. Wstyd się przyznać, ale nawet kiedy jestem w stanie łaski uświęcającej, rezygnuję z pójścia do Komunii. Podchodzi się procesyjnie, a to dla mnie zbyt wielki stres - wyznaje. Kończąc, dorzuca, że brak akceptacji siebie jest też winowajcą jej długiego panieństwa. - Jeśli ja w siebie nie wierzę, to kto ma uwierzyć we mnie?
Piotr wie, co mu dolega. Choć wiedzę na temat fobii społecznej zyskał dopiero w wieku 50 lat i mówi, że już za późno na zmiany. - Mój ojciec tak miał. Zamykał się w sobie, unikał ludzi - tłumaczy. Mężczyzna jest przekonany, że to on zaraził go lękiem wobec świata. - Zawsze powtarzał, że najgorsze, co może nas spotkać, to drugi człowiek. Więc żyłem jak w klatce, a każdego, kogo poznałem, podejrzewałem o najgorsze intencje. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Pani się dziwi, że się ożeniłem? - rzuca znienacka. - Wyswatali mnie. Ale nie żałuję. Moja żona (dostanę burę, jak to przeczyta!) to bardzo energiczna kobieta. Jest głową i szyją. Ona rządzi, ja się nie odzywam. Nawet budowę domu, użeranie się z majstrami, wzięła na siebie. Gospodarujemy na 20 hektarach. Ziemia nie mówi, ale pachnie. Jak wyjeżdżam w pole, odżywam - przyznaje.
O tym, co mu dolega, Piotr dowiedział się dopiero po śmierci matki. Był z nią bardzo związany. Zawsze mrukliwy, po pogrzebie zamknął się w sobie jeszcze bardziej. - Wtedy kuzynka wspomniała coś o „medycznym” strachu: fobii. Tyle że, jakim mnie stworzyłeś Boże, takim mnie masz. A nieśmiały to i językiem nie zgrzeszy… - kończy z morałem.
opr. aś/aś