Żenada na żywo

Dlaczego jesteśmy dumni z tego, czego winniśmy się wstydzić, a wstydzimy się tego, z czego powinniśmy być dumni?

Jesteśmy dumni z tego, czego winniśmy się wstydzić. Wstydzimy się tego, z czego powinniśmy być dumni. Takich doczekaliśmy czasów. Dawniej odwołanie się do wstydu było plamą na honorze, która domagała się natychmiastowego zmazania. Dziś powoduje co najwyżej wzruszenie ramionami.

Wstyd stał się domeną zaścianka. Wmówiono nam, że nowoczesność wiąże się z przekraczaniem granic przyzwoitości (cóż to słowo dziś znaczy?) i łamaniem kolejnych tabu. Wyzwolenie z zasad (w pierwszej kolejności wyrastających z religii) stało się koniecznym warunkiem bycia na fali. Czystość myśli, skromność - grzechem śmiertelnym salonów. Nieskrępowana wolność wyrażania siebie - bogiem, celem samym w sobie, bez względu na cenę.

Wstyd się... wstydzić

Najpierw był „Big Brother”. Kamery 24 godziny na dobę śledziły los kilkunastu osób, zamkniętych w domu wypełnionymi po brzegi kamerami. Początkowa nieśmiałość „bohaterów” telewizyjnego show szybko topniała. „Sceny” stawała się coraz śmielsze. Wstyd zaczął ustępować pragnieniu, aby stać się sławnym. Publika szalała z uciechy! Miliony ludzi każdego dnia gromadziły się przed telewizorami, aby z zapartym tchem śledzić los Frytki, Gulczasa et consortes. Brzydka ludzka przypadłość: podglądactwo zyskało rangę sztuki filmowej.

A potem na ekrany „Polsatu” wszedł „najbardziej ekstremalny reality show w historii telewizji” (cytat z reklamy) „Fear Factor”. Program ponoć polubiła publiczność w 104 krajach świata. W Polsce nadano mu tytuł „Nieustraszeni”. W walce o 50 tys. dolarów uczestnicy mieli np. wydostać się z dołu wypełnionego wężami, zjadać na surowo baranie oczy, zanurzać twarz w balii pełniej robactwa - przekraczać granice wstrętu, wstydu, przyzwoitości. Wszystko to nie tylko po to, aby zarobić kasę, lecz żeby po prostu zaistnieć w mediach, stać się sławnym i rozpoznawalnym.

Wtedy nas to szokowało. Ale przecież świat przyspieszył. Dziś już, choć od pierwszej edycji „Big Brothera” minęło wcale nie tak wiele czasu, mimo że pojawiały się kolejne edycje show, zdjęto je z powodu... minimalnej oglądalności. Skala emocji, a zarazem granice przyzwoitości i wstydu, jakie trzeba dziś przekroczyć, aby skupić na sobie uwagę, znacząco wzrosła. Jesteśmy o lata świetlne dalej! Półnagie sesje zdjęciowe w programie Dżoany, ekshibicjonistyczne wynurzenia gości Kuby, zwierzenia pierwszego geja Rzeczypospolitej, błazenada w programach, mających rzekomo na celu łowienie talentów, sprzedajność gwiazdeczek i celebrytów „przypadkowo” spotykających paparazzich na zakupach, bezwzględność polityków robiących sobie reklamę podczas akcji charytatywnych, usankcjonowane pornografii jako sztuki, odzieranie się z prywatności dla marnych kilku groszy („Rozmowy w toku”), gotowość do sprzedania resztek przyzwoitości i honoru, aby tylko znaleźć się w telewizji - to tylko wierzchołek góry lodowej. Zafiksowany świat, ludzie za nic mający zasady i gardzący wstydem, bohema bezskutecznie dopominająca się uznania za awangardę sztuki, od lat w mniejszym lub większym stopniu były obecne w kulturze. Ale zawsze stanowiły jedynie ekstremum, swoistą fanaberię. Sedno problemu leży gdzie indziej: dramatyczne przesunięcie granic wstydu dokonało się dziś w całym społeczeństwie.

Sex, drugs and rock and roll!

Szkolna argumentacja, że wstydem jest dostać ocenę naganną ze sprawowania na półrocze, być publiczne napiętnowanym za palenia papierosów czy alkohol, poniewierać nauczycielem itp., już nie działa. Tak jak nie działają monity związane ze stylem ubierania się nastolatków (i nie tylko), zachowaniami graniczącymi z pornografią (stamtąd zresztą często czerpiącymi inspirację), szacunkiem do starszych, respektowaniem sacrum. Wyuzdaniu, perwersji, bluźnierstwu, wulgarności oficjalnie przyznano status kunsztownego wyrazu artystycznego. Uczyniono je symbolem wolności. Nic więc dziwnego, że „młodzi gniewni” ochoczo zaczęli się wpisywać w nowy model kulturowy, starsi zaś - leczyć kompleksy, których źródeł należałoby szukać jeszcze w rewolucji obyczajowej lat 60 ubiegłego wieku. Popularne hasło „sex, drugs and rock and roll” odżyło w nowym kształcie!

Od lat lansowana teza, że podglądactwo nie jest niczym złym, sprawiła, iż milionowe nakłady mają dziś tabloidy, kolorowe magazyny. Ich konwencja jest bardzo prosta: sprzedać w atrakcyjnym opakowaniu to, co do tej pory było skwapliwie ukrywane. Wydobyć na światło dzienne (często nie bez udziału samych zainteresowanych) pikantne szczegóły życia. Zajrzeć pod kołdrę. Sfotografować w żałobnej czerni. Skwapliwie odnotować obrazoburczą tezę. To się dziś sprzedaje. A przyzwoitość? Wstyd?

Zakwalifikowano je do zbioru pt. obciach. I lepiej się tam nie zbliżać, jeśli chce się być uznawanym za cywilizowanego człowieka. 

Najbardziej ludzka cecha

Czym jest wstyd? W jakim celu został nam dany? Czy jest to tylko rodzaj emocji, efekt procesów biochemicznych zachodzących w organizmie, a może jedna z odsłon instynktu samozachowawczego? Pewnie wszystko po trosze. Ale nie tylko to. Karol Darwin, twórca teorii ewolucji, mówił, iż „wstyd to najbardziej charakterystyczna i najbardziej ludzka z ludzkich cech”. Wstydu nie czują zwierzęta. Wstyd, nieśmiałość i skromność są konsekwencją samoświadomości. Dowodem wyższości gatunku.

Jest to o tyle zaskakująca, co niewygodna (dla tzw. postępowców) teza. Okazuje się bowiem, że - w powyższym kontekście - przekonywanie, iż wstyd jest niepotrzebną zaszłością, odczłowiecza człowieka!

Psychologowie zauważają, iż wstyd może być konstruktywny: mobilizować do zmiany, prowokować do działania, ale może też być obezwładniający, destrukcyjny, toksyczny. Wtedy przytłacza, blokuje rozwój, upokarza. W nauczaniu teologii moralnej rozumiany jest jako czerwone światło, które ostrzega, że coś jest nie tak. Sygnalizuje zejście z właściwego toru. Jest bodźcem, który popycha ku rozwojowi i samodoskonaleniu, gdy nie żyjemy w zgodzie z własnymi normami i wartościami. Może więc być motorem pozytywnej zmiany.

Kwestii wstydu wiele miejsca poświęcił Karol Wojtyła w książce „Miłość i odpowiedzialność”. Wstyd - pisał - chroni ludzką godność, a wstydliwość łączy się z doświadczeniem i przekonaniem o własnej wartości. Stanowi naturalną obronę osoby przed zepchnięciem jej do poziomu przedmiotu.

Nagość i Bóg

Problem wstydu w szczególny sposób dotyka ludzkiej seksualności. Wiąże się to z uprzedmiotowieniem ludzkiego ciała, nagości. Aby zrozumieć jej sens, trzeba sięgnąć do tekstów, które stanowią podstawę antropologii chrześcijańskiej. Nagość w rajskim ogrodzie nie była problemem. „Chociaż mężczyzna i jego żona byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu” (Rdz 2,25). Zmienia się to po grzechu. „Wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki figowe i zrobili sobie przepaski” (Rdz 3,7). Została zachwiana równowaga, która dotąd istniała. Pojawił się lęk, wstyd, a wraz z nimi przyszła utrata relacji ze Stwórcą i nawzajem pomiędzy sobą. Miejsce zaufania zajęło poczucie zagrożenia.

Przekładając to na język metaforyczny: nastąpiło „zwarcie” - aby uniknąć dalszych jego konsekwencji, uaktywnił się „bezpiecznik” w postaci poczucia wstydu. Jego brak mógłby zaowocować kolejnymi, fatalnymi w swojej wymowie skutkami. W sytuacji „po grzechu” stał się on więc darem Bożym, zabezpieczającym ludzką godność. Nie znakiem obciachu. Jako taki jest drogocenny i należałoby zrobić wszystko, aby miał właściwe miejsce w procesie wychowania, potem w dorosłym życiu.

Przyzwoitość na 30%

Zaprzyjaźniony bloger, prywatnie nauczyciel języka polskiego w liceum, zapytał swoich uczniów, dlaczego tak marnie idą im przygotowania do matury. Usłyszał, że „przecież wystarczy 30%”, aby zdać. Zero wstydu. Po co się męczyć, skoro jeśli nawet nie dostaną się na studia dzienne, to prywatna uczelnia, po uiszczeniu stosownego czesnego, przyjmie ich z otwartymi ramionami? A potem jej wykładowcy będą przymykać oko na nieobecności i fikcyjną pracę, bo - jak mówią obyci z życiem - „każden chce żyć” i nie odtrąca się ręki, która karmi. Błędne koło się zamyka.

Nie ma się co wstydzić, ponieważ ogół to akceptuje. A że myślenie boli i druk kłuje w oczy? Nie ma sprawy. Są tacy, którzy roztłumaczą co trzeba i naświetlą sprawę z właściwą sobie prostotą (przy okazji załatwiając swoje interesy). Po co tracić czas na sięganie do źródeł, skoro dookoła tyle gotowców?

„Dziś są takie czasy, że wstydzimy się tego, z czego powinniśmy być dumni i jesteśmy dumni z tego, czego winniśmy się wstydzić.” Trudno odmówić słuszności twierdzeniu. Szkoda.

ks. Paweł Siedlanowski
Echo Katolickie 2/2013

opr. ab/ab

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama