Okupacja i powstanie warszawskie zabrały jej wolność, młodzieńczą beztroskę i radość, przyjaciół, możliwość nauki, pozostawiając w pamięci stosy martwych ciał, strach, głód, cierpienie rannych i odgłos strzałów
Okupacja i powstanie warszawskie zabrały jej wolność, młodzieńczą beztroskę i radość, przyjaciół, możliwość nauki, pozostawiając w pamięci stosy martwych ciał, strach, głód, cierpienie rannych i odgłos strzałów. Owszem, czas goi rany, ale blizna zostaje. W przypadku Kaliny Magdaleny Klein jest wciąż głęboka. Dlatego uważa, że powinniśmy zrobić wszystko, by już nigdy więcej nie dopuścić do przelewu krwi. - Dosyć ofiar, krzyży po lasach i zapomnianych mogił. Polskę można budować umysłem i charakterem, a nie karabinem - podkreśla.
Są ludzie, którzy sprawiają, że nasza dusza tańczy, zachwycając swoją wiedzą, radością życia, szczerością, siłą. Są ludzie, dzięki którym uczysz się, mądrzejesz, których słuchasz z zapartym tchem, i zanim się z nimi pożegnasz, chcesz ponownie się z nimi spotkać. Dokładnie tak czułam się, kiedy opuszczałam dom pani Kaliny w Domanicach.
Ma 86 lat, prawnik z wykształcenia, fascynuje się starożytnością, zna 11 języków obcych, jest tłumaczem przysięgłym pięciu z nich, aktywna zawodowo, doskonale prowadzi auto. Oczywiście ten krótki opis nawet w minimalnym stopniu nie oddaje charyzmy pani Kaliny, której charakter bez wątpienia ukształtowała rodzina, gdzie pielęgnowane były tradycje niepodległościowe, a gościem domu bywał marszałek Piłsudski. - Moje życie upłynęło w cieniu dwóch powstań - styczniowego i warszawskiego. Wydarzenia te rzutowały na losy moje i moich bliskich - mówi sama o sobie.
Urodziła się i wychowała w Warszawie. Mama była arystokratką, tata lekarzem. Choć rodzice kochali Kalinę i jej brata, dziś mówi, że z dzieciństwa pamięta chłód. - Nie było przytulania, rodzicielskiego ciepła. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę ot tak pójść do gabinetu taty i po prostu wdrapać mu się na kolana. Jeśli chciałam to zrobić, pokojówka najpierw wchodziła do ojca, pytając, czy mogę wejść. Ale to były inne rodziny niż teraz. Inaczej pojmowano proces wychowawczy. Dzieci miały w domu wydzieloną przestrzeń. Pociechami zajmowały się głównie pokojówki. Mieszkały ze mną najpierw mademoisselle, potem fräulein, które uczyły języków obcych - wspomina kobieta.
Choć śmierć wielokrotnie zaglądała jej w oczy, wiedziała, że musi iść dalej, bo ktoś na nią czeka. Właśnie wtedy, słysząc co jakiś czas pojedyncze strzały, uświadomiła sobie do jakiego okrucieństwa może być zdolny człowiek.
Rodzina taty pani Kaliny pochodziła z Kotunia, gdzie dziś spoczywają pradziadkowie. Kleinowie walczyli w powstaniu styczniowym, które wywarło wpływ na wychowanie kolejnych pokoleń. - Mój tata śpiewał powstańcze pieśni, zresztą pamiętam je do dziś. Podczas rodzinnych spotkań rozmawiano o tamtych wydarzeniach. Żyliśmy historią. Jako mała dziewczynka chłonęłam opowieści o tym, co wydarzyło się w 1863 r. I tak mi zostało do dziś - podkreśla. Pani Kalina zbiera literaturę dotyczącą powstania styczniowego. - Czytam książki i artykuły związane z tą tematyką. Lubię dyskutować o tamtych czasach. Z kolei do powstania warszawskiego wracam niechętnie. Przypominają mi się cierpienia. Wspomnienia z okupacji paraliżują mnie. Sprawiają, że źle śpię. Staram się wiele rzeczy wykreślić z pamięci, ale przecież to niemożliwe - twierdzi pani Kalina, ściskając w ręku ryngraf. Prezent od ojca chrzestnego, który jako łączniczka nosiła w kieszeni bluzki. Ta metalowa blaszka jest dla niej bardzo cenna, dzięki niej żyje. Ryngraf bowiem zatrzymał wycelowaną prosto w serce kulę.
Powstanie rozpoczęło się 1 sierpnia, o 17.00. Kilkanaście dni wcześniej Kalina skończyła 16 lat. - Już od pewnego czasu czuć było dziwne napięcie. Ludzie wiedzieli, że coś się wydarzy. Niemcy uciekali na drugą stronę Wisły. Chłopcy chodzili z bronią ukrytą pod płaszczami. Jednak o terminie i godzinie powstania dowiedzieliśmy się dzień przed jego wybuchem - opowiada pani Kalina, która była łączniczką. Jednak w konspiracji zaczęła działać, mając już 12 lat. Jej rodzice pełnili bowiem ważne funkcje w strukturach podziemia. - Dlatego niezależnie od zgrupowania „Krybar”, w którym byłam w powstaniu, nosiłam meldunki do osób wskazanych przez rodziców. Pamiętam domy, ale ludzi nie. Zresztą mama nigdy nie wymieniała przy mnie nazwisk. Uważała, że im mniej wiem, tym lepiej. Przed każdym wyjściem z domu robiła mi na czole krzyżyk. Czy się bałam? Oczywiście. Mimo to lubiłam pracę łączniczki, zawsze miałam dzikie pomysły, jak przedostać się w wyznaczone miejsce - podkreśla.
Pani Kalina nosiła pocztę w wiklinowym koszyku. Meldunki były ukryte pod ukochaną lalką z dzieciństwa. - Choć śmierć wielokrotnie zaglądała w oczy, wiedziałam, że muszę iść dalej, bo ktoś na mnie czeka. Właśnie wtedy, słysząc co jakiś czas pojedyncze strzały, uświadomiłam sobie do jakiego okrucieństwa może być zdolny człowiek. Zdarzało się, że ze zmęczenia spałam na trupach. Nigdy nie zapomnę tego, co przeżyłam w kościele na Woli, gdzie, siedząc na stopniach ołtarza wraz z tysiącami osób, zastanawiałam się, czy za chwilę nie przyjdą po mnie Niemcy. W tym kościele działy się horrendalne sceny. Nie było czym oddychać, ludzie załatwiali fizjologiczne potrzeby, bo o wyjściu na zewnątrz nie było mowy. Choć od tamtego czasu minęło 70 lat, nie potrafię wymazać tego z pamięci - przyznaje moja rozmówczyni. Dlatego, kiedy spotyka się z młodymi ludźmi, mówi, by nie narzekali, bo mają boskie życie.
Pokolenie pani Kaliny zostało pozbawione młodości. Wielu współczesnym nastolatkom trudno nawet wyobrazić sobie, jak się wówczas żyło. Przez pięć lat godzina policyjna od 21.00, a czasami nawet od 19.00 do 5.00. Nie było telewizji, radia ani teatru czy kina. Gdy ktoś wychodził z domu, to nie wiedział czy wróci. Niemcy organizowali łapanki nawet na plaży. - Człowiek czuł się jak w klatce. Ratowały nas jedynie podziemne korytarze, dzięki którym miałam kontakt z kolegami i koleżankami z pięciu sąsiednich domów. Spotykaliśmy się i przy świetle karbidówki, bo prąd był wyłączany, graliśmy w pchełki, odgrywaliśmy sceny z „Mitologii” Parandowskiego czy „Potopu” Sienkiewicza - przybliża życie ówczesnej młodzieży pani Kalina. - Uwielbiałam książki. Na pamięć znałam Parandowskiego. To dzięki niemu rozkochałam się w starożytnym świecie, wyobrażając sobie, jak kiedyś życie musiało być piękne. Stąd moje zamiłowanie do greki i łaciny - dodaje. Pani Kalina pamięta też z okupacji straszny głód. Kiełbasę, prawdziwy rarytas w tamtych czasach, żuło się trzy godziny.
Nie było mowy także o legalnej nauce w szkołach średnich i wyższych. Niemcy bowiem je pozamykali. Postanowili, że naród polski będzie zajmował stanowiska pomocnicze i fizyczne, a do tych prac nie było potrzebne wykształcenie wyższe niż podstawowe. Szkoły powszechne pozostawiono. Natomiast gimnazja i licea przekształcono w zawodówki. Pani Kalina uczęszczała do placówki przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie szyto koszule dla III Rzeszy. Jednak pod przykrywką tej działalności polscy nauczyciele uczyli polskiego, francuskiego, historii, fizyki. - Na parterze znajdowała się sala zbiórek, gdzie stało pianino. Kiedy słyszeliśmy Poloneza A-dur w wykonaniu naszej koleżanki Barbary Hesse-Bukowskiej, późniejszej wybitnej pianistki, wiedzieliśmy, że przyszli Niemcy. Chowałyśmy zeszyty do tajnych skrytek i zaczynałyśmy szycie - wspomina była łączniczka, dodając, że umiejętności krawieckie przydały się podczas stanu wojennego.
Uzupełnieniem nauki były tajne komplety. - Nauczyciele, których uważam za cichych bohaterów wojny, chodzili od mieszkania do mieszkania. W każdym z nich zbierało się sześcioro osób. Siódma zostawała na czatach. Choć ryzykowaliśmy życie, nie wyobrażaliśmy sobie, że moglibyśmy zrezygnować z nauki. Traktowaliśmy ją bardzo poważnie. Była to w jakimś sensie walka z okupantem - stwierdza K. Klein. Zaznacza też, że podczas tajnych kompletów, powstania zawiązało się wiele przyjaźni. Wiele z nich przetrwało do dzisiaj. - Jedyna z moich przyjaciółek mieszka w domu kombatanta, jest po kilku udarach. Do niedawna rozmawiałyśmy telefonicznie co tydzień. Wspaniała kobieta. Tak jak inne, które, niestety, już odeszły. Wspólne przeżycia sprawiły, że połączyła nas szczególna więź, której nie da się do niczego porównać - przekonuje.
Pani Kalinie udało się przeżyć okupację. Ranna w powstaniu, trafiła do obozu przejściowego, skąd wydostał ją przyjaciel rodziny, a następnie umieścił w szkole ss. niepokalanek w Szymanowie. Ten czas również nie należał do łatwych. Nie było jedzenia, opału. Na każdy kęs trzeba było zapracować. W 1945 r. pani Kalina spotkała się z rodzicami. Udało się nawet odzyskać część domu w Konstancinie, który, oprócz warszawskiego mieszkania, należał do Kleinów.
Maturę zdała w 1946 r. w Szymanowie. Potem rozpoczęła studia prawnicze w Uniwersytecie Warszawskim. - Było się jednocześnie i studentem, i pracownikiem. Odgruzowywaliśmy bibliotekę. Jednak to był cudowny czas, m.in. ze względu na wspaniałych profesorów, pod których skrzydła trafiłam - podkreśla.
Po ukończeniu studiów pani Kalina została na uniwersytecie. Pracowała tam do 1956 r. Potem trafiła do Państwowej Akademii Nauk, wkrótce do Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, gdzie prowadziła lektoraty z języków. Nie ominęły jej represje ze strony komunistów. W międzyczasie należała do sodalicji katolickiej, która skupiała najzdolniejszą młodzież. Inicjatorem powstania tej organizacji w PRL był prymas Stefan Wyszyński, którego pani Kalina miała szczęście znać. Potem przyszedł czas na życie za granicą. Ale to już temat na kolejny tekst.
Kiedy pytam panią Kalinę, co sądzi o sporach, jakie o sens powstania od lat toczą historycy, odpowiada, że zarówno jedni, jak i drudzy mają swoje rację. - Niemcy już uciekali z Warszawy, a Rosjanie i tak by przyszli. Jednak nie sposób było zatrzymać młodzież, która poczuła powiew wolności - tłumaczy była łączniczka. A ja przypominam sobie napis, jaki widnieje na jednej ze ścian Muzeum Powstania Warszawskiego: „Trzeba było to wszystko przeżyć, żeby zrozumieć, że Warszawa nie mogła się nie bić”. Te słowa płk. Kazimierza Osmeckiego zdają się być najwłaściwszym komentarzem do oceny tamtych wydarzeń.
- Udało mi się przeżyć. Jednak powstanie odebrało mojemu pokoleniu najlepsze lata. Dlatego dzisiaj moim obowiązkiem jest przypominanie młodym o tamtych czasach, przekazywanie wartości, a także ostrzeganie przed wdawaniem się w krwawe awantury. Dosyć zdobywania Saragossy polską krwią, dosyć ofiar, krzyży po lasach i zapomnianych mogił. Młodzież powinna być wychowywana w przeświadczeniu, że Polskę można budować bez użycia broni - umysłem i charakterem - puentuje dziewczyna z powstania.
Jolanta Krasnowska-Dyńka
opr. ab/ab