Pomimo spadku temperatury polska scena polityczna i nastroje społeczne rozgrzały się do białości, gdy senat podjął debatę nad ustawą o in vitro
Pomimo spadku temperatury polska scena polityczna i nastroje społeczne rozgrzały się do białości, gdy senat podjął debatę nad ustawą o in vitro.
Wydawać by się mogło, że i tak stanowiska są już okopane, a wypowiedź polskiego Episkopatu wyraźnie wskazuje zasady, jakimi winni kierować się katolicy przy ustanawianiu powyższego prawa. Nikt nie zmusza nikogo do bycia członkiem Kościoła Katolickiego, ale jeśli ktoś się deklaruje jako katolik, to winien przestrzegać zasad głoszonych przez Kościół. Wydaje się jednak, że nie idzie tu tylko o sprawy konfesyjne. Wbrew pozorom sama próba przeforsowania ustawy o zapłodnieniu pozaustrojowym w tym kształcie, jaki dotarł do Senatu, ma ogromne znaczenie kulturowe i cywilizacyjne dla naszego państwa. Marszałek sejmu zapowiedziała już niezwłoczne przesłanie uchwalonej przez parlament ustawy do prezydenta, który oczywiście natychmiast ją podpisze, stawiając przyszły rząd i obranego już nowego prezydenta przed kłopotem wikłania się w spory niezbyt precyzyjnie nazywane światopoglądowymi. Około tej debaty pojawiły się jednak głosy świadczące o całkowity niezrozumieniu całej sprawy. Jednym z nich był list otwarty pani Magdaleny Kołodziej, pierwszego dziecka urodzonego w Polsce dzięki metodzie in vitro. W emocjonalny sposób pani Kołodziej stwierdza, że czuje się napiętnowana, ponieważ cała debata wokół metody in vitro sprawia, że stygmatyzuje się dzieci poczęte w ten sposób. Być może tak jest i nie mam zamiaru teraz rozmawiać o odczuciach poszczególnych jednostek. Jednakże nie sposób przejść do porządku dziennego nad tokiem rozumowania zawartym w cytowanym liście.
Pani Magdalena Kołodziej, jak wszyscy zresztą obrońcy metody zapłodnienia pozaustrojowego, zupełnym milczeniem pomija zasadnicze rozróżnienie między skutkiem a metodą. Narodzin dzieci przy zastosowaniu tej metody nikt nie neguje i nikt nie nazywa ich istnienia grzechem. Problem nie jest w skutku, ale w metodzie osiągania efektu. Otóż jeżeli przyjmie się, że dla zrodzenia jednego dziecka potrzeba dokonać zapłodnienia kilku jajeczek, oznacza to, że jedno życie ludzkie okupione jest śmiercią lub zamrożeniem kilku innych. Nie można przecież uznać, że cel uświęca środki. Załóżmy na chwilę, że pani Magdalena poczęła się w wyniku czynu zabronionego, jakim jest gwałt, a jej mama pozwoliłaby się jej urodzić. Czy w imię dobrego samopoczucia pani Magdaleny należałoby usankcjonować gwałt? Nie mówić o nim, że jest czymś złym czy też, że jest grzechem? Powie ktoś, że to paranoja. Tak - paranoja polegająca na usprawiedliwianiu działania jego skutkami. To nic, że zarodków nie widać i nie mogą się one dopominać swoich praw. Niestety, mogę za to pójść do sądu, ale prawdą jest, że życie jednego dziecka w zapłodnieniu pozaustrojowym okupione jest życiem kilku innych. Cieszę się z istnienia i życia pani Magdaleny, ale nie mogę zapomnieć o iluś zarodkach zamrożonych bądź wyrzuconych na śmietnik.
Oczywiście, dzisiaj znajdują się i tacy, którzy będą twierdzić, że zarodek nie jest człowiekiem. Cóż, można powiedzieć, że świt nie jest jeszcze dniem, chociaż każdy normalny człowiek uzna go za część dnia. Z ludzkiego zarodka nie rozwinie się nic innego, jak tylko człowiek. Zatem mamy do czynienia po prostu z człowiekiem. Oczywiście, obrońcy in vitro zaczną zaraz krzyczeć, że plemnik też powinien być pod ochroną. Niestety, z plemnika nie rozwinie się człowiek, dopóki nie dojdzie do aktu zapłodnienia. I dlatego jest on różny od zygoty. Innym argumentem będzie i to, że przecież wiele z zapłodnionych jajeczek nie osiąga momentu zagnieżdżenia i giną. Tak - giną, ale giną już jako ludzie. A że jest ich dużo i nie jesteśmy w stanie ogarnąć ich naszym intelektem? A ilu ludzi umarło dzisiaj, nawet w czasie czytania przez Państwa tego tekstu? Czy z powodu niemożności objęcia ich jednostkowych istnień naszym rozumem odmówimy im ludzkiej godności i indywidualności? Nie wydaje mi się, żeby to było możliwe. Pytanie o in vitro to nie pytanie o przychodzące na świat dzieci, ale pytanie o te, którym nie pozwolono się rozwinąć.
Widać więc wyraźnie, że ta metoda jest nowym objawem maltuzjanizmu - poglądu pozwalającemu na swobodne manipulowanie człowiekiem. Skoro mogę zrobić wszystko z nienarodzonym, to wcześniej czy później będę starał się dokonać selekcji wśród żyjących. To zresztą już się dokonuje. Przykładem może być chociażby „sprofanowanie” meczetu w Warszawie. Ktoś rzucił mięsem wieprzowym (kawałek wielkości kotleta schabowego) w drzwi tej świątyni. Społeczność muzułmańska (mając zresztą rację) podniosła rwetes. Światli dziennikarze jedynej prawdy zaczęli rozdzierać szaty nad nietolerancją w naszym kraju. Tylko gdzie byli, gdy Nergal darł Pismo św. na strzępy i mówił o nim, że jest to g...no? Wówczas mówiono o „ekspresji artystycznej”. Pani Lipowicz nawet chce zniesienia przepisu prawnego, chroniącego świętości poszczególnych religii czy też narodów. Ale o muzułmanów się upomina, tylko nie o chrześcijan. Dlaczego? Czy może dlatego, że dzisiejszy liberalizm za wszelką cenę chce usankcjonowania możliwości selekcji ludzi? Tych można obrażać, a innych nie? Tym można pozwolić się urodzić, a innych należy zamrozić?
Jeśli chodzi o metodę in vitro, to jej fałszywość leży przede wszystkim w nazywaniu jej leczeniem niepłodności. Leczenie oznacza bowiem przywrócenie organizmowi możliwości naturalnego funkcjonowania. Tymczasem kobieta poddana tej metodzie jak była niepłodna, tak niepłodną pozostaje. Można owszem mówić o protezie, ale to nie jest leczenie, tylko niwelowanie skutków braku organizmu. Problem w tym, że nikt dzisiaj nie proponuje protez okupionych życiem innych ludzi. Taki proceder nazywa się handlem organami i jest ścigany prawnie. Tak to wygląda. Przykro mi jest, że pani Magdalena się źle czuje, ale ja się źle czuję, gdy myślę o tych, którym szansy świat nie dał. I wygląda na to, że nadal dawać nie będzie.
Echo Katolickie 29/2015
opr. ab/ab