Tybet pod okupacją Chin - fakty
Tybet pod chińską okupacją. infografika: Studio gn
Pociski artyleryjskie Chińczyków zaczęły eksplodować w pałacu Dalajlamy. A chińscy żołnierze zaczęli siec seriami z karabinów maszynowych po tłumie bezbronnych mnichów. Od tamtego strasznego marca 1959 roku w Tybecie niepodzielnie rządzą chińscy okupanci.
Krew Tybetańczyków zaczęła płynąć ulicami Lhasy 20 marca 1959 roku. W ciągu trzech dni Chińczycy wymordowali w stolicy Tybetu od 10 do 15 tys. ludzi. Chińska artyleria obracała w gruzy przepiękne tybetańskie klasztory, zbudowane 500 lat wcześniej.
Między innymi pod pałacem Dalajlamy Chińczycy otworzyli do tłumu ogień z broni maszynowej. Samego Dalajlamy jednak już tam nie było. Uciekł trzy dni wcześniej, kiedy dwa armatnie pociski, wystrzelone na postrach przez Chińczyków, wpadły do stawu obok bramy jego pałacu. Razem z grupą tybetańskich żołnierzy i cywilnymi uciekinierami Dalajlama przedarł się do Indii.
Tymczasem w Tybecie rozpętał się chiński terror. Sami Chińczycy przyznali się, że w ciągu półtora roku, od marca 1959 roku, zabili 87 tys. ludzi w środkowym Tybecie. Według Tybetańskiego Rządu Emigracyjnego, w latach 1949—1979 życie straciło aż 1,2 mln Tybetańczyków. Umarli z głodu i z powodu tortur w chińskich obozach koncentracyjnych. Aż 156 tys. Tybetańczyków Chińczycy zabili w egzekucjach.
Co gorsza, do dzisiaj każdy protest Tybetańczyków chińskie władze krwawo tłumią. Tak też było w Lhasie w marcu tego roku.
Królestwo Tybetu szczyt swojej potęgi przeżyło 1200 lat temu. W VII i VIII wieku tybetańscy królowie kontrolowali Jedwabny Szlak, którym kupcy wozili drogie towary między Chinami a Europą. W wojnach rzucali na kolana władców Chin. W 763 roku tybetański król zdobył nawet stolicę Chin Czang'an. Zmusił też Chińczyków do płacenia Tybetowi rocznego trybutu 50 tys. bel jedwabiu.
Później jednak role się odwróciły. Od XIII w. Tybetańczykom zdarzało się popadać w zależność od Mongołów lub Chińczyków. Mieli jednak też okresy niezależności. Sprzyjało im, że ich kraj jest ze wszystkich stron otoczony gigantycznymi górami. Wrogie armie przedzierały się więc do Tybetu z trudnością. Ale z drugiej strony górzyste państwo żyło w izolacji od sąsiadów i rozwijało się wolniej od nich.
Wojska białego człowieka weszły do Tybetu tylko raz, ponad 100 lat temu. W 1903 roku wkroczyła tam brytyjska ekspedycja pułkownika Francisa Younghusbanda. W kilku bitwach Brytyjczycy wystrzelali z karabinów maszynowych 2700 tybetańskich żołnierzy, a sami stracili zaledwie 40 ludzi. Wycofali się, gdy Tybetańczycy zgodzili się na przyjęcie brytyjskich misji handlowych.
Po raz ostatni w pełni niezależnym państwem Tybet był w latach 1913—1950. W 1950 r. jednak na kraj spadła inwazja chińskich komunistów. Tybetańscy żołnierze nie mieli żadnych samochodów. Byli uzbrojeni w stare karabiny, kilka archaicznych armat oraz... w proce. Chińczycy złamali ich opór bez większego wysiłku. W 1951 roku wkroczyli do Lhasy.
16-letni wtedy Dalajlama patrzał przez teleskop na niekończącą się kolumnę chińskich żołnierzy, którzy żmudnie wspinali się ku miastu. „Przy dźwiękach trąb weszli do miasta z szeroko rozwiniętymi czerwonymi chorągwiami i wizerunkami Mao” — napisał w pamiętnikach. — „Żołnierze wyglądali tak, jakby wyszli prosto z piekła (...). Nieco później zauważyłem, że byli w złym stanie; sprawiali wrażenie niedożywionych, a ich mundury były w strzępach. Wychudzone sylwetki, pokryte odwiecznym kurzem płaskowyżów tybetańskich, budziły grozę”.
Chińczycy nie chcieli z początku usuwać Dalajlamy. Liczyli, że jego autorytet pomoże im utrzymać Tybetańczyków w ryzach. Od władz w Pekinie chłopak dostał nawet stanowisko wiceprzewodniczącego Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych. Nie zostało mu wiele władzy. Można to nazwać resztkami autonomii.
O sprawach istotnych decydowali jednak Chińczycy. Zwiększyli podatki i odebrali ziemię bogatym ludziom. Koczowników zmuszali do osiedlenia się. Wydzierali też chłopom żywność, więc wkrótce zapanował głód. W poszczególnych prowincjach Tybetu zaczęły wtedy wybuchać bunty. Złapanych buntowników Chińczycy ćwiartowali lub wieszali za nogi i ścinali. Zmuszali więźniów do „samokrytyki” przed spędzonymi na wielkie place tłumami Tybetańczyków.
Wreszcie nadszedł tamten marzec 1959 roku. Chińczycy zaprosili wtedy Dalajlamę na przedstawienie teatralne do siedziby swojego sztabu. Zażądali jednak, żeby przyszedł sam, bez straży. Dalajlama zgodził się i chciał iść. Ale Tybetańczycy zdążyli już się nauczyć, w jaki sposób Chińczycy stosują metodę zdradzieckich aresztowań. Wśród mieszkańców Lhasy gruchnęła więc wieść: chcą porwać naszego Dalajlamę!
Efekt? 10 marca o poranku pałac Dalajlamy otoczył tłum Tybetańczyków. Ludzie nie pozwolili swojemu przywódcy wyjść na przedstawienie. Zamiast tego zagrodzili okoliczne ulice barykadami. I zlinczowali kilku tybetańskich urzędników, których uznali za kolaborantów. Zwołali też Komitet Jedności, który wkrótce ogłosił: zrywamy umowę o podporządkowaniu kraju Chinom!
Dalajlama miał wtedy 24 lata. Nie miał pojęcia, co zrobić, jak zapanować nad rozwojem sytuacji. Oddawał się więc wróżeniu. Wyrocznie odpowiadały mu przez usta ogarniętych transem mnichów, że ma zostać i prowadzić dialog z Chińczykami. — Kiedy bogowie są w rozpaczy, kłamią — przypomniał sobie Dalajlama. Jako buddysta bardzo głęboko zgłębił wiedzę ezoteryczną. Radził się więc bóstw, co do których doświadczenie wielu chrześcijan mówi, że są tożsame ze złymi duchami.
Tymczasem napięcie wciąż rosło. Tysiące Tybetańczyków demonstrowało na ulicach poparcie dla Dalajlamy i niepodległości. Dalajlama nie miał pomysłu na jakiekolwiek rozwiązanie sytuacji ani na uspokojenie tłumu. Więc tylko przeciągał rozmowy z coraz bardziej zniecierpliwionymi Chińczykami.
17 marca chińscy artylerzyści wystrzelili na postrach dwa pociski. Spadły do stawu przed pałacem, wyrzucając w górę efektowne fontanny wody. To wystarczyło, żeby Dalajlama spakował się i najbliższej nocy wymknął z pałacu. Wspomina, że przedtem po raz kolejny zapytał o radę wyrocznię Neczung. I że tym razem przez usta mnicha odpowiedziała mu: „Wyjeżdżaj! Ruszaj! Dziś wieczorem!”.
Strażnicy przeprowadzili Dalajlamę w przebraniu najpierw między wiernymi mu Tybetańczykami, a potem przez teren kontrolowany przez Chińczyków. Trafił do Indii. A kiedy Chińczycy zaczęli masakrować ludność, podążyło za nim kilkadziesiąt tysięcy Tybetańczyków. Przebywają na emigracji od prawie pół wieku.
Zanim wkroczyli Chińczycy, Tybetańczycy prawie nie korzystali z ogromnych bogactw naturalnych swojego kraju. Chińczycy twierdzą więc, że przynieśli zacofanemu Tybetowi postęp. Nie dodają jednak, że Tybetańczycy na tym postępie nie skorzystali. Byli zamykani w obozach koncentracyjnych i zmuszani do niewolniczej pracy. Na mroźnej północy Tybetu, gdzie zimą temperatura spada do minus 45 st. Celsjusza, tybetańscy więźniowie zostali zagonieni do wydobywania boraksu, minerału tworzącego się w słonych jeziorach. Codziennie z głodu, z wyczerpania lub wskutek pobicia umierało tam od 10 do 30 więźniów. Ciężko została też okupiona budowa elektrowni wodnej Lhasa Ngaczen. Według rządowej propagandy, wznieśli ją żołnierze chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. W rzeczywistości zbudowali ją zamienieni w niewolników Tybetańczycy. Strażnicy codziennie palili albo wrzucali do rzeki ciała co najmniej trzech z nich.
Gdyby nie fakt, że dzisiaj na Zachodzie panuje moda na buddyzm, świata pewnie w ogóle nie obchodziłaby tragedia Tybetańczyków. W końcu chińscy komuniści do dziś popełniają zbrodnie także wobec własnego narodu. Prześladują chrześcijan, dokonują przymusowych aborcji, nawet u matek w dziewiątym miesiącu ciąży, przymusowo sterylizują też kobiety. Wtrącają ludzi do więzień za najmniejszą krytykę rządzącej partii. Nawet za brak biletu w pociągu ludzie trafiają na trzy lata do obozów pracy. Więźniowie giną w egzekucjach, bo państwo potrzebuje ich narządów. A mimo to politycy z całego świata wciąż mizdrzą się do chińskich komunistów. Wszyscy ochoczo robią z nimi interesy. I dopiero tragedia Tybetu obnaża przed światem metody działania komunistycznego systemu. Tybet przypomina, że wszędzie, gdzie wprowadzono komunizm, władza opiera się na zbrodni.
W 1995 roku Dalajlama ogłosił, że kolejną reinkarnacją panczenlamy, czyli drugiego w hierarchii przywódcy tybetańskich buddystów, jest sześcioletni chłopiec z północnego Tybetu. Nazywa się Gendun Czokji Nima. Dalajlama doszedł do takiego wniosku na podstawie swoich wróżb. Chińczycy zareagowali jednak aresztowaniem chłopca i jego rodziny. Ci ludzie przepadli jak kamień w wodę. Jeśli Panczenlama w ogóle jeszcze żyje, za kilka dni skończy 19 lat.
Tybetańczycy wciąż trafiają do więzień za udział w demonstracjach i rozrzucanie ulotek, za rozmawianie z zagranicznymi dziennikarzami, a nawet za posiadanie tybetańskiej flagi.
Niestety, Chińczycy nie pozwolą Tybetowi na niepodległość, bo wydobywają w nim dziś ropę, węgiel kamienny, miedź, rudy żelaza, kamienie szlachetne... Korzystają też z największych na świecie złóż uranu. Nie dbają przy tym o środowisko. Składują tu na przykład bez zabezpieczeń odpady nuklearne.
Dlatego ten piękny kraj zaczyna się stopniowo zanieczyszczać. Trwa degradacja gleb. Wśród pięciu rzek świata, które niosą najwięcej szlamu, aż cztery wypływają z Tybetu: Jangcy, Huang-He, Brahmaputra i Indus.
Tybet to gigantyczny kraj. Zajmuje 2,5 mln kmkw., tyle, co ćwierć Europy. Ale Tybetańczyków jest tylko 6 milionów. Czyli o 300 tys. mniej niż w 1959 r., przed chińskimi represjami. Dziś Tybetańczycy stali się już mniejszością we własnym kraju. Zwłaszcza że osiedliło się tam już kilkanaście milionów kolonistów z Chin. Gdyby rozpisać dziś demokratyczne referendum w sprawie niepodległości Tybetu, jego rdzenni mieszkańcy sromotnie by je przegrali. Ich los coraz bardziej przypomina dziś historię Indian na Dzikim Zachodzie. Naród, który liczy 6 mln ludzi, nie ma szans w konkurencji z miliardem i trzystu tysiącami Chińczyków.
Tybet to jednak też dla Chińczyków surowa „Kraina Bolących Głów”. Ludzie z nizin po przyjeździe tutaj czują się przez pewien czas osłabieni, bo ciśnienie powietrza jest tu bardzo niskie, a w powietrzu jest tylko 58—70 proc. normalnej zawartości tlenu. Tybet leży przecież na wysokości ponad 4 tys. m n.p.m. Prawie jednocześnie można się tu nabawić odmrożenia i poparzenia słonecznego, tak potężne są różnice temperatur między dniem a nocą, między cieniem a miejscami nasłonecznionymi.
Chińczycy jednak i tak przyjeżdżają. Kiedy osiedlają się w Tybecie, dostają zwolnienia podatkowe i nisko oprocentowane kredyty. Prawie całkowicie wyparli więc już Tybetańczyków z handlu, usług, przemysłu i z najlepszych terenów rolniczych. Dostają nawet od władz pozwolenie na spłodzenie drugiego dziecka, jeśli tylko zechcą tu przyjechać.
Smutna prawda jest taka, że Tybetańczycy nie mają wielkich szans na odzyskanie niepodległości. Świat powinien jednak domagać się, żeby ich prawa przestały być łamane. Podobnie jak prawa wszystkich mieszkańców Chin, uwięzionych w komunistycznym kraju.
opr. mg/mg