Mistyczny wymiar polityki [GN]

Czy demonstracje uliczne w Teheranie mają szansę zmienić coś w rzeczywistości politycznej Iranu?

Demonstranci mają szansę wzmocnić pozycję przetargową w zakulisowych rozgrywkach swojego kandydata na prezydenta. Znacznie trudniej natomiast doprowadzić do zmiany systemu rządów w Iranie. Musiałoby się polać dużo krwi...

Gdy pierwszy raz zobaczyłem Teheran, był luty. W północnych, podgórskich dzielnicach leżały zaspy śniegu. Dziewczyny w zasłonach śmigały na nartach na stokach ponad Velendżakiem. Zakutani metodą „na cebulę” bezrobotni dorabiali zrzucaniem śniegu z dachów. 30-kilometrowe arterie wiodące w dół, na południe w stronę centrum, przenosiły w kilkanaście minut w świat ciepła i zielonych drzew. Wszystko w jednym mieście. Nie tylko geograficznie Teheran ma wiele twarzy. Tym bardziej cały Iran. Niestety, wielu komentatorów wydarzeń w Iranie nie zadaje sobie trudu, by zjechać na dół.

Syndrom północnego Teheranu

Demonstracje i protesty po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich w Iranie nikogo na Zachodzie nie zdziwiły. A kogo zdziwiły, to jakby radośnie. Wielu obserwatorów sytuacji w Iranie w najmniejszym przesileniu upatruje sygnału do radykalnych zmian. Podobni dawnym sowietologom — z braku czytelnych oznak zmian — wróżą często z fusów i myślą życzeniowo. Gdy dochodzi do zamieszek — takich jak obecne — „eksperci od Iranu” już nie tylko wyglądają symptomów zmian, ale wręcz podskakują i krzyczą „Już jest! Już się zaczęło!”. Wieszczą, że lada chwila obalony zostanie „reżim ajatollahów”, bo przecież prawie cały naród irański marzy o tym, by zrzucić jarzmo władzy fanatyków.

Patrzenie Zachodu na Iran cierpi na syndrom „północnego Teheranu”. To tam, w „lepszych” dzielnicach irańskiej stolicy, położonych na stokach pnących się ku ośnieżonym szczytom gór Elburs, mieszka bowiem większość znajomych tych „ekspertów” — zeuropeizowanych Irańczyków. To oni pokazują swoim znajomym z Zachodu podziemny świat islamskiej republiki, gdzie słucha się zachodniej muzyki, kobiety w czterech ścianach zrzucają zasłony, leje się przemycany alkohol, trwają „nocne Irańczyków rozmowy”, podobne dyskusjom polskich dysydentów lat 80. Poglądy i gusta „północnego Teheranu” przenikają do zachodnich mediów o wiele częściej niż wizja świata zgrzebnych Irańczyków z prowincji.

W demonstracjach, które od momentu ogłoszenia wyników wyborów wstrząsają stolicą Iranu, już na pierwszy rzut oka widać silną reprezentację „północnego Teheranu”. Długowłosi chłopcy i eleganckie dziewczyny z zasłoną ledwo tylko zaczepioną o czubek głowy nie są typowi nawet dla irańskiej młodzieży. Ale to oni mówią najlepiej po angielsku, to oni najczęściej mają rodzinę w Europie lub USA, to oni posługują się najczęściej Internetem, SMS-ami i tweeterem — elementami technologicznego wyzwania, jakie rzucili aparatowi wszechobecnej inwigilacji policji jawnej i tajnej. Ich odwaga i aktywizm budzi podziw i aplauz „wolnego świata”. Agencje prasowe szacują liczbę uczestników największych manifestacji, na długiej arterii Vali Asr czy na placu Azadi, na setki tysięcy. Tyle że Iran to wielki kraj, a Teheran to ogromne miasto. Podobne tłumy przyszły przecież na kontrdemonstracje zwolenników powtórnie

wybranego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada, a milionów innych kamery nie pokazały w ogóle.

W cieniu najwyższego przewodnika

Tłumy wyszły na ulicę, nie dowierzając oficjalnym wynikom wyborów, dającym zwycięstwo i reelekcję Ahmadineżadowi. Coś chyba jest na rzeczy, gdyż głosy podliczono w rekordowym jak na Iran tempie, wyniki cząstkowe podejrzanie dokładnie zgodziły się z ostatecznymi, a opozycyjni kandydaci otrzymali znacznie mniej głosów niż na to wskazywały wcześniejsze sondaże. Z drugiej jednak strony Ahmadineżad cieszy się autentycznym poparciem, zwłaszcza na prowincji oraz w Korpusie Strażników Rewolucji, potężnej instytucji militarnej — alternatywnej wobec armii, która kontroluje znaczącą część irańskiej gospodarki.

Irański system polityczny charakteryzuje się oryginalną dwoistością. Obok władz wybieralnego parlamentu czy urzędu prezydenta istnieje cały wielki sektor niewybieralnych organów, na którego czele stoi Najwyższy Przywódca, a właściwie przewodnik — rahbar. Obecnie jest nim ajatollah Chamenei. Powoływana w połowie przez niego Rada Strażników weryfikuje zgodność powstającego w parlamencie prawa z nauką islamu oraz zatwierdza wyniki wyborów. Formalnie i nieformalnie władza organów niewybieralnych znacznie przewyższa swymi wpływami połączone kompetencje prezydenta, rządu i parlamentu. Prezydent jest w tym systemie tylko głównym administratorem. Prawdziwa władza spoczywa w rękach rahbara.

Ahmadineżad, choć w popularnym odbiorze utożsamiany z konserwatywnym skrzydłem irańskiej polityki, wcale nie cieszy się jednoznacznym poparciem ajatollahów. Sam kojarzony z ajatollahem Mesbahem Jazdi budzi jednocześnie sprzeciw wielu innych duchownych, zdegustowanych jego graniczącą z herezją interpretacją islamu. Ajatollah Jazdi głosi, że na oczekiwane przez szyitów ponowne przyjście imama Mahdiego (zniknął w podziemiach meczetu w irackiej miejscowości Samarra w IX w.), nie należy czekać z założonymi rękami. Trzeba wydać tu i teraz wojnę siłom zła, tak by ów „Imam Czasu” mógł tylko wspomóc wiernych w już dokonującym się zbożnym dziele. Wielu odczytuje intensywne zbrojenia i dwuznaczny program nuklearny Iranu pod rządami Ahmadineżada i konfrontacyjny kurs w stosunku do USA i Izraela jako praktyczną realizację tej doktryny. Dla prezydenta Iranu ajatollah Jazdi jest mardżą — autorytetem. Jednak inni politycy mają inne autorytety. W Iranie prawie każdy szyita ma swojego mardżę, do którego nauki odwołuje się w sprawach rozciągających się od zachowań seksualnych po politykę.

Za rządów Ahmadineżada ze świętego miasta Qom zbudowano wygodną drogę do leżącego w pobliskim ustroniu sanktuarium w Dżamkaran. Znajduje się tu studnia, gdzie wierni do kraty chroniącej jej czeluści przywiązują liściki z pytaniami i życzeniami skierowanymi do „Ukrytego Imama”. Od 2005 r. zdarza się to również członkom rządu. Wierzą, że Mahdi w odpowiedzi wpływa na kształt irańskiej polityki. Dodaje to polityce irańskiego prezydenta mistycznego wymiaru, niebezpiecznego w połączeniu z nasilającymi się zbrojeniami.

O co chodzi protestującym?

W powyborczych irańskich protestach każdy widzi co innego. Niektórzy twierdzą, iż tłum ciągnący się na Vali Asr to po prostu zwolennicy przegranego kandydata na prezydenta Mir Husajna Musawiego. Przecież noszą zielone wstążki i malują na zielono palce wznoszone w geście ukradzionego im zwycięstwa. Zielony był kolorem kampanii Musawiego.

Inni widzą w tym, co się dzieje, głębszy i szerszy bunt przeciw systemowi republiki islamskiej. Trochę mają racji, bo protestują ludzie, dla których też przecież konserwatywny Musawi jest tylko szerokim, wspólnym mianownikiem. Trochę nie — bo sam Musawi jest tego systemu nieodłącznym elementem (był premierem w czasie wojny z Irakiem, kiedy rahbarem był ajatollah Chomeini).

Z kolei Azerbejdżanie — największa mniejszość narodowa Iranu — widzą w nim swojaka. Tyle że w historii islamskiej republiki wielu było prominentnych reprezentantów tej społeczności — co nie przełożyło się na polityczną emancypację irańskich Azerbejdżanów. Nauczeni bolesnym doświadczeniem „kozła ofiarnego” z przeszłości, Azerbejdżanie nie palą się do aktywnego poparcia Musawiego.

Polityka w Islamskiej Republice Iranu jest „robiona” w dużej mierze zakulisowo. Wprawdzie rahbar Chamenei ogłasza, iż możliwe jest przeliczenie części głosów, to — częściej i mocniej — opowiada się po stronie Ahmadineżada. Jednocześnie kupuje prawdopodobnie czas, dogadując się ze sztabami ponownie wybranego prezydenta i Musawiego w sprawie przyszłego podziału wpływów. Niewiele się dowiemy o przebiegu, a nawet wyniku tych rozmów. Demonstranci mają szansę wzmocnić pozycję przetargową swojego kandydata. Tyle że im rzeczywiście chodziło głównie o protest przeciw republice islamskiej jako systemowi. W takim przypadku zmiany musiałyby wymagać wiele krwi.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama