O rezygnacji Tuska, czerwonym winie i umieraniu za słupki z Maciejem Płażyńskim rozmawia Jacek Dziedzina
O rezygnacji Tuska, czerwonym winie i umieraniu za słupki z Maciejem Płażyńskim rozmawia Jacek Dziedzina
Jacek Dziedzina: Czy rozmawiam z kandydatem na Prezydenta RP?
Maciej Płażyński: — Nie...
Jest Pan pewien?
— (chwila ciszy) Patrzę na to, co się dzieje, zobaczymy jak się sprawy potoczą. Jeszcze miesiąc temu wiedzieliśmy, że faworytem jest Tusk, dzisiaj wiemy, że faworyt nie startuje. To pokazuje tylko zmienność sceny politycznej i nie ma co rozstrzygać tych zawodów zbyt wcześnie. Niewątpliwie Lech Kaczyński i kandydat z PO będą faworytami. Czy jest miejsce dla kogoś trzeciego? Dziś zapewne nie. Ale zobaczymy, co będzie za dwa, trzy miesiące.
W sierpniu ubiegłego roku powiedział Pan: „bardzo chętnie porywalizowałbym”.
— Nie boję się rywalizacji. W polityce jest to rzecz ciekawa. To demonstracja różnic i swoich przekonań...
Przecież Pan wie, o jakiej rywalizacji mówię.
— Jeśli mówimy o wyborach ogólnokrajowych, to ta rywalizacja musi zakładać zasób sił organizacyjnych i finansowych. W obecnej chwili po mojej stronie tego zasobu nie ma.
Czyli zastanawia się Pan.
— To nie jest kwestia zastanawiania się, tylko tego, czy jest z kim taki pomysł realizować.
Byliście kiedyś blisko z Tuskiem, razem zakładaliście Platformę, więc pewnie sam Pan czuje, że w obecnej sytuacji parę osób patrzy w Pańskim kierunku?
— Niewątpliwie wielu wyborców Platformy to także moi wyborcy.
„W polityce jest jak w piłce nożnej — stracone okazje mszczą się”. Wie Pan, czyje to są słowa?
— Tak, to ja je wypowiedziałem.
Całkiem niedawno.
— Mogę je podtrzymać.
Mam to rozumieć w kontekście wyborów prezydenckich?
— Pytanie, czy to rzeczywiście jest okazja, jedna z tych, za której niewykorzystanie się płaci. Ale generalnie i w życiu, i w polityce okazje trzeba wykorzystywać, bo nie wiadomo, czy się powtórzą.
Tusk prowadził we wszystkich sondażach prezydenckich. Czy na nim stracona okazja może się zemścić?
— Na Tusku może się zemścić jego niekonsekwencja. Przez kilka lat podporządkował całą politykę PO wyborom prezydenckim, po to, żeby prawie na finiszu powiedzieć: nie startuję. Niekonsekwencja zawsze kosztuje. Ale mam nadzieję, że skoro podjął taką decyzję, to nie patrzy na politykę jak na dochodzenie do jednego tylko celu: będę prezydentem. Sukces w polityce, przynajmniej w polskim ustroju, nie jest związany z prezydenturą.
Robi Pan czasem zakłady?
— Zdarza się.
O co najczęściej?
— O czerwone wino.
A założyłby się Pan o czerwone wino, że Tusk nie zmieni zdania i na pewno nie wystartuje?
— (dłuższa chwila ciszy) Nie, choć to bardzo mało prawdopodobne i byłoby niezrozumiałe. Byłem przekonany, że Donald będzie startował w tych wyborach. Przyznaję, że zaskoczył mnie swoją decyzją.
Nie dowierza Pan, że bardziej podoba mu się premierowanie?
— Przyjmuję to do wiadomości. Lepiej dla kraju, jeśli premier chce skoncentrować się na rządzeniu, a nie na rywalizacji wyborczej. Brakuje mi tylko odpowiedzi, dlaczego nie robił tego od dwóch lat. Po co Platforma straciła dwa lata na budowanie sondaży prezydenckich premiera?
„Nie lubi przegrywać” mówił Pan kiedyś o Tuska grze w piłkę nożną. Myśli Pan, że bał się jednak kolejnej porażki, mimo przychylnych sondaży?
— Z pewnością nie podjąłby walki, gdyby miał wątpliwości, że wygra. Tylko że on był faworytem. Albo zatem jest to zmiana celu politycznego, albo jakieś odłożenie decyzji.
Premier twierdzi, że wybiera realną władzę, a ta jest w rękach rządu, nie prezydenta.
— Mam wątpliwość, jeśli chodzi o to uzasadnienie. Nie dlatego, że ono jest nieprawdziwe: premier rządu mającego stabilną większość parlamentarną to faktycznie osoba, która może zmieniać Polskę. Ale o tym powinien wiedzieć od dwóch lat, podczas gdy on to mówi w połowie kadencji. Nie trzeba aż tyle czasu, by stwierdzić, że z gabinetu premiera skuteczniej zmienia się Polskę niż z Pałacu Prezydenckiego. Z pałacu co najwyżej pewne rozstrzygnięcia można blokować.
Zadzwoni Pan do niego i zapyta: Donald, co jest grane?
— Nie chcę stawiać go w kłopotliwej sytuacji. To są tajemnice kuchni politycznej, nie oczekuję zatem, że powie mi prawdę. A po co ma opowiadać bajki.
Tusk jest ideowcem czy człowiekiem władzy?
— Tusk z pierwszej połowy lat 90. to niewątpliwie ideowiec. Ja akurat nie podzielałem sporej części jego poglądów. Były dla mnie doktrynalnie liberalne, uważałem, że są złą receptą dla Polski. W pewnym zakresie, rzecz jasna, bo co do podstaw gospodarki wolnorynkowej oczywiście nie było między nami różnic. Później, kiedy tworzyliśmy Platformę, nadal uważałem go za ideowca. Następnie za pragmatyka, który chce wygrać wybory, żeby realizować swoje idee. Natomiast przez ostatnie dwa lata — za pragmatyka, który chce wygrywać wybory, ale niekoniecznie realizować cokolwiek z tego, co zapowiada. A w którym punkcie jest teraz? Zobaczymy, co będzie w drugiej połowie kadencji. Ma czas, by pokazać, czy są sprawy, za które byłby gotowy „umierać”. Przez ostatnie dwa lata premier nie dał mi takiej odpowiedzi.
Może za tzw. święty spokój? Kiedyś Pan powiedział, że Tusk przesadził ze spokojem.
— Za władzę, za sondaże, za możliwość wygrania następnych wyborów. Tak niestety odczytuję działanie lidera rządu i PO. Wybory warto wygrywać, by coś sensownego w Polsce zrobić, by gonić światową czołówkę. A jeśli naród nagrodzi ponowną wygraną, to jeszcze lepiej. Sam jestem ciekaw, czy nastąpi zmiana, bo ostatnie dwa lata nie wystawiają mu świadectwa ideowca. Władza dla władzy nie ma głębszego sensu, na pomniki nie trafia się za ilość kadencji.
Kiedy ostatnio grał Pan w słynnej drużynie „Politycy i przyjaciele”?
— Rozstałem się z nimi w tym samym czasie, kiedy rozstałem się Platformą.
Polityka to jedno, piłka to drugie.
— Ponieważ rozstałem się z PO, to też nie bardzo chciałem biegać z nimi po boisku. Ale od czasu do czasu spotykamy się.
Ostatni mecz?
— Graliśmy razem w sylwestra. Byłem w drużynie grającej przeciw drużynie Donalda, ale nie wynikało to z jakiejś niechęci do niego. Skończyło się sprawiedliwym remisem. To było miłe spotkanie starych kumpli. Mogę powiedzieć, że premier ma dobrą kondycję.
Nie podszedł i nie zaproponował: „Maciek, wróć do PO”?
— Na boisku nie rozmawiamy o polityce. Po to się spotykamy przy piłce, żeby uciec od polityki.
No to w szatni, po meczu...
— Potem pijemy piwo, ale nie rozmawiamy o polityce.
Bo uwierzę...
— Każdy z nas jest dorosły. Nie jest rolą Tuska przekonywać mnie do powrotu do Platformy.
Ale Pan sam nie ukrywa, że jakiś sentyment do PO został.
— Oczywiście. Mam więcej przyjaciół w PO niż w PiS. Mam też więcej wyborców po stronie PO, współtworzyłem ją, więc ponoszę jakąś odpowiedzialność za to, jak ona rządzi, bez względu na to, że się z nią rozstałem. Życzę jej, by mądrze zmieniała Polskę, nie patrząc wyłącznie na sondażowe słupki.
No właśnie, premier właśnie ogłosił wielki plan reform finansów. Czy dzisiejszą PO, Pańskim zdaniem, stać na rewolucję?
— Platforma traciła czas, kiedy plan trudnych i poważnych reform trzeba było przedstawić. Pierwsza połowa kadencji powinna być wykorzystana do podejmowania trudnych decyzji, druga do zbierania owoców. Dlatego niezależnie od tego, co premier powie, nie odwróci już tego straconego czasu. Ten rząd ma wyjątkową łatwość składania obietnic, z których mało kto go potem rozlicza.
Nie podoba mi się ten wywiad.
— Dlaczego?
Bo jest dokładnie taki, jak cała debata publiczna: rozmawiamy o personaliach, a nie o konkretach. Nie męczy to Pana?
— Męczy. Ostatnie pięć lat to głównie rozgrywki sondażowo-personalne, a nie korzystanie z dobrej koniunktury do realizacji programu modernizacji Polski. Niestety, koledzy z Platformy są najlepszą ekipą od zawracania głowy wyborcom i odwracania uwagi od rzeczy istotnych. Potrafią to robić, mają w tym część mediów po swojej stronie. I są skuteczni. Prawo i Sprawiedliwość było bardziej ideowe, ale toczyło niedokończone wojny, które miały sens na początku lat 90, a nie 20 lat później. „Zawracało” ludziom głowę nie tym, czym trzeba było w pierwszej dekadzie XXI wieku. Niestety, nie mam dobrej opinii o liderach polskiego życia politycznego. Zmarnowali szansę stworzenia PO—PiS-u tylko dlatego, że są egoistami.
Krótko mówiąc: Płażyński na prezydenta?
— Angażuję się w życie publiczne, jeśli widzę w tym sens. Dziś pomagam Polakom na Kresach, bo to sens ma. Polityka jako wyłącznie teatr nie pociąga mnie.
Nie powiedział Pan stanowczo „nie”.
— Na początku już odpowiedziałem.
Kiedy najbliższy mecz „Politycy i przyjaciele”?
— Z Donaldem?
Też.
— (Śmiech) No, teraz będzie miał więcej czasu, bo kampanii nie będzie musiał prowadzić.
Ale może Pan będzie musiał?
— Może się umówimy. Wiosna piłkarska też nadejdzie.
opr. mg/mg