Kiedy przed tygodniem napisałem w tym miejscu o oświadczeniu kard. Stanisława Dziwisza w sprawie kampanii 'Przekażmy sobie znak pokoju', nie było jeszcze dwóch innych ważnych głosów, o których dla pełności obrazu muszę wspomnieć
Kiedy przed tygodniem napisałem w tym miejscu o oświadczeniu kard. Stanisława Dziwisza w sprawie kampanii „Przekażmy sobie znak pokoju”, nie było jeszcze dwóch innych ważnych głosów, o których dla pełności obrazu muszę wspomnieć.
Swój komunikat wydały Prezydium Konferencji Episkopatu Polski oraz kuria warszawska. Oba teksty mają jednoznaczne przesłanie: katolicy nie powinni brać udziału w kampanii „Przekażmy sobie znak pokoju”, bo rozmywa ona jasną naukę Kościoła. Wydawałoby się, że po trzech tak zupełnie przejrzystych oświadczeniach sprawa będzie przesądzona. Tak się jednak nie stało, o czym piszemy w komentarzu na stronie 7. Zastanawiać może, dlaczego niektórzy intelektualiści dużej klasy mają problem z czymś, co dla zwykłych (żeby nie napisać: prostych) katolików jest zupełnie oczywiste. Czy rzeczywiście to, co klarowne, koniecznie musi zostać rozmyte?
Kilka dni temu uczestniczyłem w Drodze Krzyżowej na jednej z kalwarii. Prowadzący nabożeństwo franciszkanin odczytywał rozważania do kolejnych stacji ze specjalnego modlitewnika. Przypuszczam, że jego treść od dziesiątków lat nie zmieniła się ani trochę. I bardzo dobrze. Bo rozważania bez jakiegoś taniego psychologizowania krótko opowiadały o każdej stacji, ale też o grzechu ciężkim i utraconej w ten sposób łasce uświęcającej. Jeżeli grzeszysz ciężko, to ciężko krzywdzisz siebie i innych, ale też Boga. Rozważania nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł, żeby poprawić i unowocześnić ten kalwaryjski modlitewnik. Bodaj w książce Rafała Ziemkiewicza „Zgred” jest doskonała definicja wiary głębokiej. Jeżeli dobrze pamiętam myśl autora, główny bohater powieści mówi o swoim ojcu, prostym człowieku ze wsi, że jego wiara jest głęboka, bo nie ma mowy, żeby można ją było wyrwać.
A teraz jeszcze kilka słów o tym, czy należy bronić Pana Boga. Pytanie pojawia się oczywiście w związku z dołączonym do „Gościa” filmem „Bóg nie umarł”. Pod ochroną są rośliny, zwierzęta, krajobraz, powietrze, zabytki i wiele innych rzeczy. Mam wrażenie, jakby spod ochrony wyjęty był tylko Pan Bóg. Prawie bezkarnie można Bogu zarzucić każde zło. Kiedy głodzony jest koń w stajni, wkracza do akcji jakiś „animal patrol”. I słusznie. Kiedy krzywdzony jest człowiek, podnosi się larum. I słusznie. Kiedy krzywdzony jest Bóg, panuje cisza. Nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałem głośno i publicznie wypowiedziane słowa, że Boga nie wolno krzywdzić. Sam chyba też nigdy tego nie powiedziałem, a piszę tak wyraźnie po raz pierwszy. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy sposób obrony Boga jest dopuszczalny. Na przykład metody stosowane przez radykalnych muzułmanów, m.in. tych, którzy zaatakowali redakcję „Charlie Hebdo”, gdyż drwiła z Boga w sposób skrajny, wołają raczej o pomstę do nieba. Z kolei na Górze Oliwnej Jezus kazał Piotrowi schować miecz do pochwy. Ale z tego wcale nie wynika, by należało rezygnować z innych sposobów obrony Boga. Trzeba z pokorą, ale głośno i wyraźnie mówić, że pewnych rzeczy robić nie wolno, bo one krzywdzą Pana.
opr. ac/ac