Stała przed nim ze spuszczoną głową, oczekując wyroku śmierci, widziała jedynie wysokie cholewy butów esesmana
Stała przed nim ze spuszczoną głową, oczekując wyroku śmierci, widziała jedynie wysokie cholewy butów esesmana. Znany z okrucieństwa obozowy lekarz Mengele, do którego przylgnął przydomek „anioł śmierci”, pieklił się. Ta drobna, niepozorna więźniarka, która w obozie pełniła funkcję położnej, ośmieliła się sprzeciwić jego bezwzględnemu rozkazowi mordowania noworodków.
Stała przed nim ze spuszczoną głową, oczekując wyroku śmierci, widziała jedynie wysokie cholewy butów esesmana. Znany z okrucieństwa obozowy lekarz Mengele, do którego przylgnął przydomek „anioł śmierci”, pieklił się. Ta drobna, niepozorna więźniarka, która w obozie pełniła funkcję położnej, ośmieliła się sprzeciwić jego bezwzględnemu rozkazowi mordowania noworodków. Kiedy nieoczekiwanie podniosła głowę i spojrzała na niego, w uszach dźwięczała mu jeszcze jej odpowiedź: „Nie, nigdy. Nie wolno zabijać dzieci”. Odwrócił twarz, nie mogąc wytrzymać tego spojrzenia. W jej oczach, nieco jaśniejszych od koloru niezapominajek, odbijało się niebo.
Tego rozkazu Stanisława Leszczyńska nie wykonała nigdy. Przez dwa lata – od wiosny 1943 roku, kiedy wraz z córką Sylwią przybyła do obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka, aż do chwili wyzwolenia go – odebrała ponad trzy tysiące porodów. Musiała oswoić się z groźbą kary śmierci, która towarzyszyła jej nieustannie. Miłość do dzieci i ich matek była silniejsza niż lęk.
W chwili przybycia do obozu Stanisława miała czterdzieści siedem lat i była wykwalifikowaną położną. Mimo że wszystkie kobiety z tego samego transportu jeszcze przed wejściem do baraków ogołocono ze wszystkiego, udało jej się ukryć w dłoni najcenniejszy skarb: zaświadczenie o prawie do wykonywania zawodu. Wkrótce, gdy zachorowała niemiecka położna, Stanisława ośmieliła się pokazać swoje pozwolenie obozowemu lekarzowi (nie miała żadnych problemów w porozumiewaniu się z nim – doskonale opanowała język niemiecki podczas dwuletniego pobytu w brazylijskiej szkole w Rio de Janeiro, dokąd wyjechała w dzieciństwie z rodzicami). Lagerarzt przychylił się do jej prośby i wkrótce zaczęła pełnić funkcję położnej na sztubie położniczej w warunkach urągających ludzkiej godności.
W drewnianym baraku, w którym znajdowało się od tysiąca do tysiąca dwustu chorych kobiet, było wiele szczelin wygryzionych przez szczury. Obozowe „koty”, nie bojąc się ludzi, panoszyły się wszędzie. Lgnęły do cuchnących zapachów, były szczególnym zagrożeniem dla kobiet i noworodków, które nie mogły się bronić – odgryzały im nosy, uszy, palce, pięty… Szerzyły się zakażenia. Nie można było poradzić sobie z plagą wszy i różnego rodzaju robactwa.
Kobiety rodziły na zbudowanym z cegieł piecu w kształcie kanału ciągnącego się wzdłuż baraku. Leżały na zniszczonym kocu, po którym biegały wszy. Kawałek prześcieradła lub białego płótna, który Stanisława starała się dla nich zdobyć, był luksusem. Nie miała żadnych środków aseptycznych, materiałów opatrunkowych ani leków.
W takich warunkach pracowała dwa lata, dzień i noc – bez chwili wytchnienia. Przez długi czas zdana była tylko na siebie. Później kilkakrotnie pomagały jej polskie lekarki. Musiała sobie radzić z najtrudniejszymi przypadkami. Nie mogła liczyć na pomoc obozowych lekarzy, gdyż ci zbrukaliby się, gdyby dotknęli nie-Niemki. Mimo że przyjęła w obozie ponad trzy tysiące porodów, nie miała ani jednego zakażenia połogowego, powikłań, pęknięcia, wypadków śmiertelnych wśród matek czy noworodków, co uznano za cud. Gdy na rozkaz Lagerarzta przedstawiła mu raport na ten temat, wpadł w gniew. Stwierdził, że to niemożliwe; że nawet najlepsze niemieckie kliniki nie mogą się poszczycić takimi wynikami. A jednak była to prawda. W czym tkwiła tajemnica?
Nieodłącznym wyposażeniem polskiej położnej, zastępującym nikłe środki opatrunkowe, był różaniec. Pracowała z modlitwą na ustach. Wszystkie dzieci chrzciła. Dziękowała Bogu za szczęśliwie zakończony poród. W najtrudniejszych przypadkach prosiła Matkę Bożą: „Załóż, proszę, choć jeden pantofelek i przybądź z pomocą”. Ten niebieski telegram (o którego skuteczności przekonała się jeszcze przed wojną) zawsze był odbierany. Jednej z więźniarek przyśniła się którejś nocy Maryja przebywająca wśród nich w obozowym pasiaku.
Stanisława pragnęła dawać nadzieję kobietom, które znalazły się w nieludzkim świecie. Kiedy wzrastał strach, napięcie, kiedy wiedziała, że nie potrafi już w żaden sposób im pomóc, po prostu z nimi śpiewała. Na nabożeństwa, które organizowała w tajemnicy przed esesmanami, przychodziły także więźniarki z innych bloków. Żydówki mówiły: „Chcemy się modlić do waszego Chrystusa”. Ta wspólna modlitwa była jedyną chwilą wytchnienia w obozowym piekle, promykiem słońca w ciemnościach, które panowały nie tylko w Auschwitz-Birkenau, ale także we wszystkich miejscach ogarniętych wojenną zawieruchą. W niedługim czasie więźniarki na bloku, w którym pracowała, niezależnie od narodowości i wyznania, umiały odmawiać po polsku modlitwę „Ojcze nasz”. Była ona szczególnie ważna, gdyż uczyła rzeczy najtrudniejszej: przebaczenia oprawcom.
Obozowa położna, mimo że na co dzień widziała straszliwe w skutkach zezwierzęcenie lekarzy SS, także dla nich miała współczucie. Kiedy ktoś mówił o nich: „ach, to zbrodniarze”, reagowała natychmiast. „Nie mów o nich tak, to nie ich wina” – prosiła. Wykorzystując swoją doskonałą znajomość niemieckiego, próbowała rozmawiać z esesmanami, odwołując się do ich sumień.
Pewnego razu potajemnie zorganizowała Wigilię. Była to najskromniejsza wieczerza, jaką można sobie wyobrazić, a jednocześnie obozowy „luksus”: na prowizorycznym stole leżała mała gałązka świerku, okruszyny opłatka i malutkie kanapeczki z odrobiną śledzi. Jedyną ozdobą były sople lodu zwisające z dachu baraku, które mieniły się jak najpiękniejszy kryształowy żyrandol. Kiedy kobiety składały sobie życzenia świąteczne, niespodziewanie do ich bloku wszedł esesman Mengele. Stanął wyraźnie zmieszany. Wzrok wbił w ziemię i milczał. Po chwili zdumione więźniarki usłyszały jego stłumiony głos: „Przez chwilę poczułem się człowiekiem”.
Stanisława walczyła o życie stracone. Dzieci, które się rodziły, były skazane na śmierć. Większość z nich bezpośrednio po porodzie topiły w beczce znajdującej się w sąsiednim pomieszczeniu dwie Niemki „oddelegowane” do tego rodzaju „pracy”. Przez chwilę słychać było wówczas bulgot wody, a następnie nabrzmiałą od rozpaczy ciszę. Noworodkom, którym oszczędzono tego rodzaju procederu, nie przyznawano żadnych racji żywnościowych, a wycieńczone matki, które nie miały pokarmu, zmuszone były patrzeć na ich powolną śmierć. Stanisława prosiła inne matki, by wykarmiły te dzieci. Organizowała pomoc, ucząc wzajemnej życzliwości. Ustalała dyżury kobiet, które kijami odganiały szczury. Zastanawiała się, skąd wziąć dwa ziemniaki lub pajdę chleba dla położnicy. Broniła tych więźniarek, które z dopiero co narodzonym dzieckiem wysyłane były do komory gazowej. Często z bólem patrzyła, jak owijały dziecko kawałkiem koca lub papieru i, przytulając je mocno do serca, szły na miejsce kaźni…
Otrzymała surowy rozkaz, aby żydowskim dzieciom po urodzeniu nie obcinać i nie wiązać pępowiny, ale wraz z łożyskiem wrzucać je do kubła z nieczystościami. Stanowczo się temu sprzeciwiła. „Nigdy nie wykonam ich rozkazu, dla maleńkich niewiniątek nie będę herodem, nigdy” – powiedziała jednej z kobiet.
Niemcy w późniejszym okresie zmienili swoją taktykę: dzieci, które miały niebieskie oczy i blond włosy wywozili do Nakła w celu wynarodowienia. Stanisława widziała rozpacz ich matek. Wymyśliła sposób, by miały nadzieję móc je kiedyś odnaleźć: w pełnej konspiracji tatuowała maleństwa w sposób niewidoczny dla oprawców.
Zdawała sobie sprawę z tego, jak wielkim darem jest macierzyństwo, nawet w tak koszmarnych warunkach, jak obóz koncentracyjny. Kochała matki i dzieci, poświęcała się im bezgranicznie, zapominając całkowicie o sobie, nieustannym zmęczeniu, braku snu. Pracowała bez przerwy, nie miała żadnego zastępstwa. Często odbierała kilka porodów jednocześnie. Kiedy udało jej się na chwilę zdrzemnąć, kobiety, które odczuwały bóle porodowe, starały się nie krzyczeć, by jej nie obudzić. Strach przed porodem stawał się mniejszy, gdy wiedziały, że będzie przy nich „mama”, jak nazywały Stanisławę. Zawsze była cierpliwa, spokojna, opanowana. Dzieliła się wszystkim, co miała. „Do tego piekła spłynął na nas anioł dobroci” – powie o niej wiele lat później współwięźniarka.
Kiedyś jedna z kobiet w dowód wdzięczności podarowała jej kołdrę. Stanisława ucieszyła się z tego daru: od razu pocięła ją na mniejsze kawałki i zrobiła z nich beciki dla dzieci. Ich mamy mogły być trochę spokojniejsze, że maleństwa zaznają choć odrobinę ciepła. Ponieważ w baraku brakowało wody, troszczyła się o zdobycie ziółek, w których można było obmyć dzieci – nie było tego wiele, ale starczyło, by przemyć maleństwa w tej samej misce.
Zawsze myślała o innych, mimo że sama miała wiele zmartwień – dwóch jej synów przebywało w obozach koncentracyjnych, Mauthausen i Gusen; nie wiedziała nic o losie męża i najstarszego syna Bronisława, którym udało się uciec podczas aresztowania przez gestapo; córka, która wraz z nią przebywała w obozie, prawie cały czas bardzo ciężko chorowała. Kiedy Sylwia wraz z innymi kobietami została skazana na śmierć w komorze gazowej, Stanisława poprosiła obozowego lekarza, by i ją tam skierował, pozwalając jej umrzeć razem z córką. Lagerarzt powiedział wówczas jakby od niechcenia: „Jesteś tu potrzebna, córkę każę zwolnić”.
Wyznaczone jej przez Opatrzność zadanie realizowała do końca. Kiedy w styczniu 1945 roku ogłoszono ewakuację obozu, nie posłuchała rozkazu stawienia się do transportu, mimo że groziła jej za to śmierć. Została z chorymi i kobietami oczekującymi porodu. Udało jej się też ukryć na sztubie położniczej około czterdziestu innych więźniarek. Nie miały co jeść. Topiły śnieg i na tej wodzie gotowały okruszyny sucharów i znalezionej kaszy.
Rozwścieczeni esesmani, widząc zbliżającą się klęskę, siali popłoch. Stanisława ostatni poród odbierała w podpalonym przez nich baraku, odsuwając od rodzącej palące się deski. Wkrótce obóz został oswobodzony i chore przejął Czerwony Krzyż. Obozowa misja Stanisławy dobiegła końca. Był drugi dzień lutego – święto Matki Bożej. Wraz z Sylwią przywitały wolność, przystępując do spowiedzi i Komunii Świętej w pobliskim miasteczku, dziękując Bogu za ocalenie.
Z trzech tysięcy dzieci, którym pomogła się narodzić, jedynie trzydzieści przeżyło obóz. Nie wiedziała, że z niektórymi z nich spotka się jeszcze wiele lat później. Gdy w 1970 roku w Teatrze Wielkim w Warszawie wystawiono Oratorium oświęcimskie, zrealizowane w oparciu o napisany przez nią wstrząsający dokument Raport położnej z Oświęcimia, to one dziękowały jej za dar ocalenia.
Raport, zawierający zaledwie kilka stron, w którym opisała warunki panujące na sztubie położniczej w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau, powstał dopiero w 1957 roku. Wcześniej Stanisława nie mówiła o przeżyciach obozowych. Nie wspominała o roli, jaką tam wypełniała. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie zostanie dobrze zrozumiana przez ludzi, którzy nie zaznali grozy obozowego piekła. Nie chciała też budzić nienawiści do zbrodniarzy. Poprzez swój raport stała się głosem tych, którzy sami mówić już nie mogli. Nieustannie modliła się za osoby, którym nie udało się jej pomóc, a także za ich oprawców. Kiedy jeden z dziennikarzy wyraził współczucie z powodu jej przeżyć obozowych, odpowiedziała natychmiast: „Proszę mi nie współczuć, bo ja codziennie Bogu dziękuję, że mogłam być w Oświęcimiu”. Swój raport złożyła nie tylko służbie zdrowia, ale również Temu, który jej to zadanie powierzył, a wcześniej do niego uzdolnił.
Kiedy jeszcze była w obozie, śniło jej się, że wraca do domu drogą, przy której stały liczne krzyże. Przeczuwała, że są one zapowiedzią cierpień, których doświadczy. Pierwszym z nich była wiadomość o śmierci męża, który zginął w Powstaniu Warszawskim. Teraz ona musiała stać się głową rodziny. Poświęciła się czwórce swoich dzieci. Dziękowała Bogu za ich ocalenie. Często mówiła: „Bóg przyprowadził szczęśliwie wszystkie moje dzieci do domu, bo ja nigdy nie zabiłam cudzego dziecka”.
Pracowała bardzo ciężko, by zapewnić im byt. Chciała, aby wszystkie podjęły studia. Kiedy syn Bronisław otrzymał dyplom lekarza, powiedziała: „Nie wierzę, żebyś w swoim życiu miał dokonać kiedykolwiek zabiegu przerwania ciąży, bo przecież wtedy nie mógłbyś uważać się za mojego syna”.
Mimo kłopotów zdrowotnych, które odczuwała, odwiedzała chorych, szczególnie tych nieuleczalnie, pocieszała załamanych. Kiedy ktoś skarżył się na jakieś dolegliwości, mówiła: „A ja chciałabym jeszcze cierpieć”. Może mówiła o tym także Jezusowi, którego przyjmowała codziennie w Komunii Świętej? Bóg odpowiedział na jej pragnienie i przyjął ofiarę: wykryto u niej przerzuty nowotworowe. Wszystkie cierpienia swojego życia ofiarowała za grzeszników. Zmarła 11 marca 1974 roku. Jej pogrzeb zgromadził tysiące ludzi, a wśród nich wiele więźniarek z Oświęcimia i dzieci, które uratowała.
Stanisława była cicha i skromna, ludzie jednak o niej nie zapomnieli. W setną rocznicę urodzin (w 1996 roku) jej doczesne szczątki uroczyście przeniesiono z cmentarza i złożono w krypcie kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Łodzi, w którym przed cudownym obliczem Madonny wypraszała potrzebne łaski. Mimo że sama nigdy nie zabiegała o sławę, dobro, które czyniła, świadczyło za nią. Jej postać została uwieczniona na Kielichu Życia i Przemiany – wotum polskich kobiet, złożonym 2 maja 1982 roku Matce Bożej jako dziękczynienie za sześćset lat Jej obecności na Jasnej Górze. Postać Stanisławy, przedstawionej w obozowym pasiaku i trzymającej na ręku niemowlę, znalazła się na kielichu obok Świętej Jadwigi Trzebnickiej, królowej Jadwigi oraz błogosławionej Marii Teresy Ledóchowskiej, kobiet wybranych z tysiącletniej historii Polski i uznanych za symbol troski o najważniejszy dar Boga – dar życia. Z Jasnej Góry zabrzmiały wówczas z nową mocą słowa położnej z Oświęcimia z jej Raportu: „Jeżeli w mej Ojczyźnie – mimo smutnego z czasów wojny doświadczenia – miałyby dojrzewać tendencje skierowane przeciw życiu, to wierzę w głos wszystkich położnych, wszystkich uczciwych matek i ojców, wszystkich uczciwych obywateli, w obronie życia i praw dziecka”.
W 1992 roku rozpoczął się proces beatyfikacyjny Stanisławy Leszczyńskiej.
„Głos Ojca Pio” (nr 5/65/2010)
www.glosojcapio.pl
Korzystałam z książki: Macierzyńska miłość życia. Teksty o Stanisławie Leszczyńskiej, oprac. bp Bohdan Bejze, Akademia Teologii Katolickiej, Warszawa 1984.
opr. aś/aś