Państwo abdykuje

Według mniej lub bardziej wiarygodnych amerykańskich specjalistów, 18 stycznia to najtrudniejszy, najbardziej depresyjny dzień w roku. Ale dla braci Tomasza i Krzysztofa Winków data 18 stycznia z pewnością będzie kojarzyła się dobrze.

"Idziemy" nr 4/2010

Jacek Karnowski

Państwo abdykuje

Według mniej lub bardziej wiarygodnych amerykańskich specjalistów, 18 stycznia to najtrudniejszy, najbardziej depresyjny dzień w roku. Ale dla braci Tomasza i Krzysztofa Winków data 18 stycznia z pewnością będzie kojarzyła się dobrze. Tego dnia w Sądzie Okręgowym w Olsztynie odebrali oni akty ułaskawienia ich przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego od wykonania kary za dokonanie linczu we Włodowie. Ułaskawienie jest warunkowe: przez najbliższe 10 lat bracia nie mogą naruszyć porządku prawnego, w przeciwnym wypadku wrócą do więzienia.

Sprawę znamy wszyscy bardzo dobrze, ponieważ jej dramatyczne zwroty obszernie relacjonowały media. W lipcu 2005 r. powrócił do wsi po odsiedzeniu wyroku recydywista Józef C., który zginął tam z rąk sąsiadów. Wcześniej pijany biegał po ulicach z maczetą, grożąc, że kogoś zabije. Decydujący wpływ na taki przebieg zdarzeń miał fakt, że do Włodowa nie dotarł na czas patrol policji. Odpowiedzialni za zaniedbanie policjanci zostali skazani, ale nie zmienia to wiele w ocenie sprawy. Bo jej istotą jest abdykacja państwa polskiego z odpowiedzialności za utrzymanie bezpieczeństwa na terenach położonych poza wielkimi miastami. Abdykacja milcząca, mało spektakularna, ale faktyczna. Owszem, w przypadku krwawej zbrodni zaalarmowana policja przyjedzie w miarę szybko, oczywiście już po fakcie. W przypadku kradzieży pojawi się pewnie za kilka, kilkanaście godzin, by spisać protokół, choć dynamicznego śledztwa nie należy się spodziewać. Problem jednak w tym, że policja jest nieobecna w życiu małych miasteczek i wsi. Małe posterunki albo polikwidowano, albo ograniczono ich pracę do kilku godzin dziennie. Tam, gdzie ocalały, funkcjonariuszy jest zbyt niewielu, by mogli przeciwstawić się realnej presji lokalnych bandziorów. Mówiąc wprost: ludzie mieszkający na wsi często całymi latami policji nie widzą. Osłabia to ich – i tak nikłe – poczucie bezpieczeństwa, rozzuchwalając jednocześnie tych, którzy łamią prawo.

Dlatego smuci, że cztery i pół roku po linczu we Włodowie państwo polskie nie wyciągnęło z tego żadnych głębszych wniosków. Nawet za czasów ministrowania Zbigniewa Ziobry – czasów, które dawały nadzieję na skuteczną walkę z przestępczością – wiele w tej akurat kwestii nie zrobiono. A przecież bez minimum bezpieczeństwa nie rozwinie się ani gospodarka, ani społeczeństwo obywatelskie. Trzeba zacząć od podstaw wręcz banalnych – od rozbudowy siatki komisariatów. To inwestycja, która z pewnością zwróci się z nawiązką, choćby w postaci poparcia dla polityków, którzy ogłoszą i zrealizują tego typu program. Nie mówiąc już o zyskach społecznych.

Słabość naszego państwa widać na każdym kroku. Wracając niedawno z zagranicznej podróży, rozmawiałem z mieszkańcem Gorzowa Wielkopolskiego. W ostrych słowach zapewniał on, że był to pierwszy i ostatni raz, gdy na wakacje wybrał się samolotem z Warszawy. Długo wyliczał niedogodności wielogodzinnej podróży do stolicy Polski, samochodem po kiepskich drogach, co wiązało się z koniecznością wcześniejszego o dzień wyjazdu i wynajęcia hotelu, bo przecież samoloty charterowe startują rano. Do tego miał problem z zaparkowaniem samochodu. I dodawał: „Już zawsze będę latał z Berlina. Mam tam 2 godziny drogi dobrą autostradą, miasto jest przyjazne przyjezdnym, a obsługa na lotnisku znacznie lepsza”. Sprawa niby mała, a jakże znacząca. Regiony przygraniczne zaczynają ciążyć w kierunku sąsiednich, zagranicznych metropolii. Trudno mieć pretensje do ludzi, że wybierają rozwiązania dla nich wygodniejsze. Można jednak mieć pretensje do państwa, które nie dostrzega racji stanu w budowie autostrad łączących stolicę z peryferiami.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama