Źle się dzieje, że krzyż w Polsce znowu jest przedmiotem sporu...
"Idziemy" nr 29/2010
Źle się dzieje, że krzyż w Polsce znowu jest przedmiotem sporu. I w dodatku rozpoczętego przez prezydenta elekta Bronisława Komorowskiego niespełna tydzień po wyborach. W kwestii obrony krzyża w europejskiej przestrzeni publicznej, o czym pisałem przed tygodniem, jakoś się nikomu z polskich władz nie spieszy. Tym bardziej zaskakujący jest pośpiech w usuwaniu krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu. Tego, który zamieściliśmy na okładce naszego tygodnika, bo wielu Polaków może nie wiedzieć, o co faktycznie chodzi.
Z mediów, począwszy od ubiegłosobotniego wywiadu Komorowskiego dla „Gazety Wyborczej”, docierają bowiem co najmniej dziwne wezwania samego prezydenta elekta, jak i innych prominentnych działaczy PO, aby władze kościelne, a konkretnie Kuria Metropolitalna Warszawska, podjęła zdecydowane kroki w sprawie przeniesienia na inne miejsce krzyża, który stoi rzekomo na jej terenie. Politycy zaproponowali nawet dokąd: do Świątyni Opatrzności Bożej albo na Cmentarz Powązkowski. Zdziwienia, że teren Pałacu Prezydenckiego tym razem miałby podlegać kurii, nie kryje rzecznik metropolity warszawskiego ks. dr Rafał Markowski. Dodam, że na pomysł, aby rękoma władz kościelnych usuwać znaki religijne z Pałacu Prezydenckiego nie wpadł nawet Aleksander Kwaśniewski. Chociaż nigdy nie deklarował się jako katolik, to przecież utrzymał kaplicę w Pałacu Prezydenckim i zatrudniał do jej obsługi kapelana.
Oczywiste jest, że drewniany krzyż ustawiony przez harcerzy z ZHR przed Pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej, nie może w tej formie i w tym miejscu pozostać na stałe. Za kilka lat uległby naturalnemu zniszczeniu i wyglądałby żałośnie. Prócz tego więdnące u jego stóp kwiaty i setki kopcących zniczy w tym akurat miejscu, gdzie witane są oficjalne delegacje zagraniczne, nie są najlepszą wizytówką naszego kraju. Ale w poszukiwaniu rozwiązań potrzeba taktu wobec naszej chrześcijańskiej tradycji, uczuciowości i pamięci o śp. prof. Lechu Kaczyńskim oraz innych ofiarach katastrofy lotniczej. Zresztą, jeszcze za kadencji Bronisława Komorowskiego jako marszałka Sejmu, przygotowano projekt uczczenia specjalną tablicą w parlamencie wszystkich posłów i senatorów zabitych w katastrofie. Prezydenta i jego małżonki tam nie uwzględniono. Tym bardziej słuszne jest, aby śp. Prezydenta RP, jego małżonkę i ministrów z kancelarii upamiętnić odpowiednio w tym właśnie miejscu, gdzie na co dzień pełnili swą służbę.
Wypchnięcie wszelkich przejawów pamięci o śp. prezydencie Kaczyńskim z Warszawy na Wawel byłoby niewdzięcznością, która nie sprzyjałaby budowaniu autorytetu urzędu Prezydenta RP, niezależnie od tego, kto go obecnie sprawuje. A na razie ze strony władz państwowych i władz Warszawy nie ma przecież żadnych pozytywnych gestów w tej sprawie. Wstyd, bo imieniem Lecha i Marii Kaczyńskich nazwano już ulice i place nie tylko w Sopocie, ale nawet z Wilnie czy Tiblisi. Skromny krzyż jest ciągle jedyną w Warszawie formą upamiętnienia prezydenckiej pary. Ludzie, którzy z całej Polski przyjeżdżają składać pod nim kwiaty i palić znicze, z wdzięcznością przyjmą zastąpienie go bardziej trwałą i godną formą upamiętnienia prezydenta, który poniósł śmierć na służbie Rzeczypospolitej. Jednak w tę nową formę również powinien być wpisany krzyż, którego śp. prezydent Kaczyński był konsekwentnym obrońcą.
Trwałe upamiętnienie śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego jest naturalnym obowiązkiem jego następcy. Harcerze już deklarują, że kiedy to się stanie, tymczasowy krzyż zabiorą i zdeponują w jednym z miejsc pamięci narodowej. I nie muszą w to mieszać biskupów!
opr. aś/aś