Szkoła nawet z dwiema godzinami religii w tygodniu i z najbardziej kompetentną kadrą, nie zastąpi wychowania, które otrzymujemy w naturalnej wspólnocie życia
"Idziemy" nr 36/2010
Zapoczątkowany przed 20 laty powrót lekcji religii do szkół był efektem przemian ustrojowych, które dokonywały się w Polsce po roku 1989. Przed państwem i przed Kościołem otwierał się rozłożony na lata proces dochodzenia do normalności w wychowaniu dzieci i młodzieży. Jego przedostatnią odsłoną był spór o wliczanie oceny z religii do średniej ocen, rozstrzygnięty w ubiegłym roku przez Trybunał Konstytucyjny. Wysiłek ucznia zdobywającego wiedzę religijną ma być tak samo uszanowany jak w przypadku zdobywania przez niego np. wiedzy o tańcu. Ostatnią, miejmy nadzieję, sprawą do uregulowania pozostaje możliwość zdawania religii na maturze. Brak takiej możliwości to jedyny już chyba przejaw dyskryminacji uczniów i nauczycieli religii w szkołach.
Religia w szkołach, nie jest – jak straszono – formą klerykalizacji życia społecznego, ale realizacją przez demokratyczne państwo woli rodziców. Ci zaś wyraźnie życzą sobie takiego rozwiązania. Nie tylko ze względów praktycznych. Choć to oczywiste ułatwienie, gdy nie trzeba się martwić o to, jak dzieci i młodzież mają docierać po szkole na katechizację w parafii. Ale o wiele bardziej jest to korzystne rozwiązanie ze względu na jedność procesu wychowania. Bo wygnanie religii z placówek, gdzie przekazywano wiedzę o świecie i wpajano zarazem tzw. „naukowy” czyli materialistyczny światopogląd prowadziło do intelektualnej i moralnej schizofrenii. Wartości przekazywane przez szkołę, rodzinę i Kościół często stały ze sobą w sprzeczności. Sprawa pogodzenia tego, czego nauczała szkoła z tym, czego nauczał Kościół była dla rodziców nie lada wyzwaniem.
Jedność działania szkoły i Kościoła jako dwóch instytucji wspierających rodzinę w jej obowiązkach wychowawczych sprzyja budowaniu autorytetu obu podmiotów. Z własnego doświadczenia wiem, jak bardzo w pierwszych miesiącach powrotu religii do szkół pomogli mi nauczyciele w Zielonce, którzy nierzadko razem ze swoimi klasami uczestniczyli w prowadzonych przeze mnie lekcjach, chwaląc je wobec uczniów mocno na wyrost. Wtedy frekwencja na religii była stuprocentowa, nawet wśród tych, którzy formalnie zakończyli już katechizację na poziomie szkół średnich. Czasem także nauczyciele korzystali z pomocy księdza, aby wpłynąć na trudnego ucznia czy jego rodziców. Gdzie nie było współpracy, tracili wszyscy. Jak choćby w jednej z warszawskich szkół średnich, gdzie uczyłem tylko przez rok. Tam księdza i religię traktowano jako zjawiska niepotrzebne i przejściowe. Nawet w planie zajęć zamiast nazwiska katechety dyrekcja wpisywała tylko enigmatyczne symbole: „K1” i „K2”. Księży w szkole uczyło dwóch, więc liczono nas na sztuki! Godzinę religii wyznaczano najczęściej na 7.15 albo na 16. I jaka mogła być frekwencja? Zwłaszcza, że nierzadko na miejsce religii wyznaczano szkolny korytarz. Na szczęście takie problemy, również w tamtej szkole, to już przeszłość.
Dzisiaj najpoważniejszym chyba wyzwaniem, przed którym stoją wspólnie Kościół i szkoła, jest pełniejsze włączenie się rodziców w proces wychowania ich dzieci i troska o zaangażowanie religijne dzieci w parafii. Kompleksowa oferta szkolna: od matematyki przez historię, języki obce, religię i judo – daje złudzenie, że wyspecjalizowane placówki zrobią za nas wszystko. Temu złudzeniu ulegają rodziny i niektóre parafie. Tymczasem szkoła, nawet z dwiema godzinami religii w tygodniu i z najbardziej kompetentną kadrą, nie zastąpi wychowania, które otrzymujemy w naturalnej wspólnocie życia, jaką jest rodzina i parafia.
opr. aś/aś