Zamiast igrzysk kosztem Kościoła rząd mógłby w końcu zaproponować jakąś dobrą ustawę!
"Idziemy" nr 12/2012
Pomysł obciążenia samorządów finansowaniem katechezy w szkołach jest wyjątkowo przebiegły i niebezpieczny. A podkreślanie ze strony pani minister Krystyny Szumilas, że nauka religii ma dalej pozostawać bezpłatna, niczego w tej kwestii nie zmienia, póki jej deklaracje nie nabiorą mocy prawnej i nie pociągną za sobą odpowiednich zapisów w budżecie ministerstwa edukacji. Problem w tym, że rząd, przerzucając coraz to nowe obowiązki na samorządy, zwykle nie przekazuje środków na ich realizację. Tak oto prywatna wojenka panów Tuska i Palikota z Kościołem może się przenieść na poziom samorządów.
Dotychczas bowiem dobra współpraca parafii i diecezji z władzami samorządowymi była zasadniczo regułą. Na poziomie lokalnym tak polityków, jak i duchownych rozlicza się bowiem z konkretnych działań, a nie z haseł i medialnych zagrywek. Remont ulicy prowadzącej do kościoła, cerkwi czy zboru był działaniem na rzecz wspólnoty i procentował poparciem w wyborach, podobnie jak udostępnienie kościelnego terenu na plac zabaw dla dzieci z całego osiedla zjednywało sympatię księżom. Stąd zdanie, jakie ludzie mają o księżach ze swojej parafii, jest z reguły o niebo lepsze niż to, które mają o księżach w ogóle, urobione na podstawie medialnej propagandy.
Przeniesienie ciężaru wynagradzania katechetów na samorządy, przy ich kurczących się przychodach, może jednak doprowadzić do skonfliktowania społeczności lokalnej z proboszczem. Nie jest to zresztą pomysł nowy. Już bolszewicy w budynkach odbieranych parafiom i zakonom nie lokowali swoich komitetów partyjnych, ale to, co ludziom było naprawdę potrzebne: ośrodki zdrowia, przedszkola i apteki. Ksiądz, który się temu sprzeciwiał, był „wrogiem ludu”. Tak samo może być niedługo traktowany proboszcz broniący dwóch godzin religii w tygodniu, kiedy gminne drogi straszą dziurami.
Raczej o wskazanie „wroga ludu” i zdyskredytowanie Kościoła katolickiego niż o realne oszczędności musi chodzić obecnej władzy, sądząc po sposobie, w jaki traktuje problemy na styku państwo-Kościół. Antykościelna retoryka Donalda Tuska i jego przyjaciół nie ma sobie równej co najmniej od czasów Gomułki! Po co było robić aferę wokół tzw. Funduszu Kościelnego, skoro postulat jego przekształcenia jako pierwszy zgłosił nie rząd, ale przewodniczący Komisji Konkordatowej abp Stanisław Budzik? Kościół od dawna zabiega o faktyczne upodmiotowienie obywateli, aby to oni decydowali, na co przeznaczą jakiś procent czy promil swojego podatku. Sytuacja, w której rząd z majątku zabranego Kościołowi, według własnego uznania, niczym Dziadek Mróz, dotuje również tzw. nowe ruchy religijne, a nierzadko grupy przestępcze zarejestrowane w ostatnich latach jako „kościoły”, jest dla Kościoła i dla obywateli upokarzająca. Dlaczego mamy się składać na dofinansowanie jakiegoś „kościoła”, któremu nic nie odebrano, a ma 15 członków i wszyscy mają status „duchownych”?
Zamiast igrzysk kosztem Kościoła rząd mógłby w końcu zaproponować jakąś dobrą ustawę! Strona kościelna wiele spodziewa się po czwartkowym spotkaniu Komisji Wspólnej. Ale – tu łyżka dziegciu – efekty tego spotkania zależeć będą pewnie również od tego, czy premier Tusk i jego drużyna dalej będą mogli liczyć na bezwarunkową sympatię i bezkrytyczne wsparcie ze strony niektórych członków episkopatu i paru duchownych celebrytów. Zasadę divide et impera ma bowiem opanowaną do perfekcji.
opr. aś/aś