Kiedy rząd Mazowieckiego opierał się przed przywróceniem religii do szkół, abp Tokarczuk zagroził odwołaniem się do ogólnonarodowego referendum
"Idziemy" nr 2/2013
Sprowadzanie postaci śp. abp. Ignacego Tokarczuka do poziomu antykomunistycznego opozycjonisty, z czym mieliśmy do czynienia w komentarzach po jego śmierci, uważam za co najmniej krzywdzące. Jeśli wręcz nie ma w tym świadomej manipulacji. Rozumiem bowiem, że nawiązywanie do zaangażowania abp. Tokarczuka w obronę Kościoła i zwykłych ludzi przed komunistycznym terrorem jest już tematem bezpiecznym. Zamkniętym na kartach historii. Ale pokazywanie jego postawy, jako człowieka Kościoła, wobec zjawisk, z którymi mamy do czynienia również dzisiaj, wciąż może być dla kogoś niewygodne.
To prawda, był ówczesny biskup przemyski jednym z najtrudniejszych hierarchów dla komunistów. Ponad trzysta kościołów zbudowanych na terenie jego diecezji bez zgody ówczesnych władz państwowych robi wielkie wrażenie. Dochodziła do tego bezkompromisowość jego kazań i fakt, że jako jedyny wówczas polski biskup pisał teksty dla podziemnych czasopism. Jego siłą była wiara, ciągła gotowość do złożenia siebie samego w ofierze oraz solidarność ze swoimi księżmi i ze zwykłymi ludźmi. Nikogo z ukaranych przez komunistów świeckich i duchownych nie pozostawił samego. Grzywny nakładane na niepokornych cała diecezja płaciła solidarnie. Żaden z księży z jego diecezji – jak przypomniał w kazaniu pogrzebowym bp Kazimierz Ryczan – nie musiał uciekać przed represjami komunistycznymi za granicę! O tym już niektórzy woleliby pewnie dzisiaj zapomnieć.
Jak również o tym, że był abp Tokarczuk niełatwym hierarchą dla watykańskich urzędników. Zwłaszcza dla tych, którzy, żyjąc na co dzień w słonecznej Italii, swoje wyobrażenie o komunizmie opierali na pełnej humoru powieści Giovanniego Guareschiego o prostodusznym Don Kamillo i jego zakochanym w ZSRR adwersarzu Peppone. Wobec włoskich dostojników oddelegowanych do kontaktów z rządem PRL komuniści przedstawiali abp. Tokarczuka jako największą przeszkodę we wzajemnym dialogu – a tym samym w spektakularnym sukcesie kościelnych dyplomatów. Były więc rozmowy i naciski na niepokornego biskupa w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej, był pewien ostracyzm. Aż do czasów znającego polskie realia Jana Pawła II, kiedy watykańczykom nie pozostało nic innego, jak uznać racje abp. Tokarczuka i przeprosić. Warto jednak podkreślić, że w latach niezrozumienia Arcybiskup ani się przeciwko Stolicy Apostolskiej nie buntował, ani od prawdy i swoich racji nie odstąpił. Gotów był raczej ponieść konsekwencje w postaci odwołania go z diecezji.
I jeszcze jeden mało wyakcentowany, a jakże aktualny dzisiaj przejaw miłości abp. Tokarczuka do Boga, Kościoła i prawdy. Chociaż najbardziej z całego episkopatu wspierał KOR, Solidarność i całą opozycję, to po dojściu dawnych podopiecznych do władzy nie rozpiął nad nimi ochronnego parasola. Kiedy rząd Mazowieckiego opierał się przed przywróceniem religii do szkół, abp Tokarczuk zagroził odwołaniem się do ogólnonarodowego referendum. Wszyscy wiedzieli, że słów nie rzucał na wiatr. Nie miał syndromu akuszera, któremu uległo i do dzisiaj ulega wielu duchownych. Przez swoje zaangażowanie w dawną opozycję poczuli się współojcami dzisiejszego systemu i zatracili wobec niego zdrowy dystans. A dodając do tego towarzyskie relacje z politykami jednej czy drugiej postsolidarnościowej partii, stali się ich zakładnikami. Nie jest przecież tajemnicą, który z hierarchów nigdy nie postawi twardych żądań Platformie, a który nie postawi ich wobec PiS. Dlatego ten ostatni przykład dbania o wolność głoszenia Ewangelii i o dobro Kościoła, także wobec „swojego” rządu, szczególnie chyba zasługuje dzisiaj na przypomnienie.
opr. aś/aś