Kolejne kroki podejmowane przez obóz rządzący wskazują na jasny kierunek jego polityki: monopolizacja władzy i dobicie opozycji. Zdaniem Marcina Palade, socjologa polityki, jest to kierunek bardzo niebezpieczny, a brak reakcji ze strony mediów świadczy o braku ich niezależności, a wręcz – hipokryzji.
Jak ocenia Pan decyzję Państwowej Komisji Wyborczej w kwestii rozliczeń finansowych PiS-u? Czy to naprawdę może być chęć dobicia opozycji?
Marcin Palade, socjolog polityki: To jeden z argumentów podnoszonych przez PiS. Tyle tylko, że do podejmowania takich decyzji są powołane konkretne instytucje w naszym systemie i to one rozstrzygną ostatecznie, czy w tym przypadku mieliśmy do czynienia ze złamaniem prawa czy nie. W każdym razie ten ruch nie jest korzystny dla PiS-u i pojawia się pytanie, czy w perspektywie wyborów prezydenckich będzie miał jakiś większy wpływ na nie.
Jeśli PiS nie będzie miał środków, wpłynie to na kampanię prezydencką?
Z całą pewnością, bo to koszty liczone w dziesiątkach milionów złotych. Jeżeli PiS zostanie pozbawionych tych środków, tym samym taka kampania stanie się mniej widoczna i może mieć wpływ na jej przebieg czy rozpoznawalność kandydata. Jednak moim zdaniem nie będzie to coś rozstrzygającego.
Wycofanie kontrasygnaty przez Donalda Tuska to rzecz, jaka jeszcze w naszym państwie się nie zdarzyła – miał czy nie miał prawa tak zrobić?
Biorąc pod uwagę fakt, że ta decyzja spotkała się z krytyką ze strony znanych osobistości ze świata prawniczego, którzy z całą pewnością nie sympatyzują z tymi, którzy w Polsce oddali władzę, można powiedzieć: Tusk z tą decyzją znalazł się w wyraźnej mniejszości. Ze znanych prawników pozytywnie jego zachowanie interpretował jedynie minister Adam Bodnar, który jest przecież podległy premierowy. Natomiast pójście w tym kierunku stwarza bardzo niebezpieczny precedens i powoduje, że wychodzimy poza ten system, który obowiązuje, który powinien obowiązywać wszystkich. Jednak tę decyzję trzeba zestawić z tym, co pojawiło się w ustach premiera chyba dzień później, czyli definicją demokracji walczącej, jak on to określił. Zresztą to nie jest tylko i wyłącznie zdanie kierownictwa Koalicji Obywatelskiej, bo pamiętam artykuł Klausa Bachmanna – bardzo znanego publicysty i dziennikarza niemieckiego, który powiedział, że w Polsce trzeba na dwa lata zawiesić demokrację, żeby przywrócić normalne państwo. Rozumiem, że decyzje D. Tuska wychodzą naprzeciw – można powiedzieć – oczekiwaniom Berlina. Kierunek, który został obrany – z punktu widzenia funkcjonowania państwa teraz i w przyszłości – jest bardzo niebezpieczny.
Czyli straszenie Niemcami to nie jest żadna fobia prawicy? Informacja o wprowadzeniu kontroli na granicach z Niemcami chyba mocno zaskoczyła premiera?
Nie ma wątpliwości, że od 15 października, a bardziej precyzyjnie – od 13 grudnia, kiedy obecna koalicja przejęła formalnie władzę, mamy do czynienia z ekipą, która jest proniemiecka. Mówię głównie o tym obozie związanym z Koalicją Obywatelską, ale również Polską 2050, czyli Szymona Hołowni. Widzimy decyzje, jakie zostały podjęte w ostatnich tygodniach i miesiącach. Myślę, że dla każdego, kto choć trochę interesuje się polityką, nie jest to zakończeniem. Pytanie jest następujące: na ile te decyzje są korzystne dla państwa i społeczeństwa polskiego, na ile służą jego interesom – tym krótko– czy długoterminowym. Bo w przypadku wstrzymania niektórych inwestycji można mieć bardzo poważne wątpliwości, czy takie działanie jest zgodne z interesem polskim czy raczej niemieckim. A są to decyzje podejmowane przez polskie władze, co stawia pod znakiem zapytania, czy kierują się polskim interesem narodowym.
Gdyby taka decyzja Niemiec zapadła podczas rządów PiS-u, nagłówki portali i telewizji świeciłyby się non stop na czerwono i mówiły o nieudolności rządu. Teraz nic takiego nie ma miejsca. Co ciekawsze: w Polsce spada dron, a po informacji, że „najprawdopodobniej nie wleciał, bo go nie znaleźli” – już na drugi dzień jest cisza. Takich przykładów jest sporo.
Rzeczywiście tak jest i to potwierdza sytuację, jaką obserwujemy od lat, czyli swoistego rodzaju hipokryzję mediów tzw. głównego nurtu. Ta hipokryzja sprowadza się do tego, że pewne rzeczy, które występują, są interpretowane przez te media jako złe, a te same rzeczy robione przez polityków, z którymi sympatyzują, są przemilczane. To także źle służy relacjom między rządzącymi a społeczeństwem i tym samym prowadzi do utraty przez dużą część społeczeństwa zaufania do mediów. Bo jeżeli media wybiórczo traktują poszczególne informacje, nie oceniają w sposób negatywny tego, co się dzieje, to możemy mieć poważne wątpliwości, komu służą jako czwarta władza.
Czyli dlatego tak bardzo zależało obecnej władzy na przejęciu telewizji publicznej? Czy możemy mieć do czynienia z sytuacją, że pewne informacje nie przedostają się do wiadomości publicznej, choć powinny?
Zdecydowanie takie było założenie obecnej władzy, tylko ono nie do końca jest słuszne. Podobnie myślała poprzednia ekipa rządząca, która przez osiem lat zdominowała media publiczne, ale to nie uchroniło jej od porażki w wyborach. Ci, którzy teraz siłowo przejęli media, muszą mieć świadomość, że rządzenie nigdy nie trwa wiecznie i wcześniej czy później przyjdzie zmiana i nastąpi weryfikacja. To, co teraz przez nich jest robione, także będzie ocenione w sposób srogi przez obecną opozycję – ze wszystkimi konsekwencjami.
Nieudane działania czy decyzje rządu bardzo szybko przykrywane są aresztowaniami, zatrzymaniami polityków poprzedniego rządu czy ich współpracownikami – w ramach tzw. rozliczeń. Po decyzji Niemiec o wprowadzeniu kontroli na granicach – co mocno zaskoczyło nasz rząd – na drugi dzień spektakularnie aresztowano Ryszarda Czarneckiego, po czym go wypuszczono i pozwolono na wyjazd z kraju. Te działania chyba nie są tylko i wyłącznie zbiegiem okoliczności?
To nie są przypadki, a takie zjawisko nazywa się tzw. przykryciem. Jeżeli dana formacja polityczna sprawująca rządy ma problemy, sposobem na ich przykrycie jest m.in. wrzucanie informacji, jak właśnie aresztowania, zatrzymania, nieprawidłowości. Nagłówki mediów mają świecić na czerwono.
Kolejny niepokojący trend to coraz więcej zwolnień, upadłości dużych firm, mniejszy zysk np. Orlenu, sugestia, by PZU pozbyło się jednego z dwóch banków. Czy wszystko można tłumaczyć zaniedbaniami poprzedniej ekipy? Polacy obawiają się, że znowu ruszy wyprzedaż narodowego majątku. Czeka nas stagnacja gospodarcza?
Tego jeszcze nie wiemy, bo żadne wskaźniki wyprzedzające nie pokazują jeszcze katastrofy. Ale z całą pewnością dane, które spływają, w tym m.in. projekt budżetu na przyszły rok pokazujący zadłużenie państwa na kwotę 300 mld zł – absolutny rekord – są pierwszym symptomem tego, że zaczyna brakować wpływów do budżetu. Pytanie, dlaczego jest ich mniej, bo to będzie niosło ze sobą konsekwencje, a dług i jego obsługę trzeba spłacić. Niebezpiecznie zbliżamy się do konstytucyjnej granicy możliwości zadłużenia państwa. Już mamy unijną procedurę nadmiernego deficytu, co w konsekwencji mogłoby oznaczać, że przyszły rok – wyborów prezydenckich – będzie być może także rokiem dużych cięć wydatków. Jednak nie wydaje mi się, żeby obecna władza cięła te wydatki w pierwszej połowie roku, bo to miałoby wpływ na wynik wyborów.
Czyli musimy trzymać się za kieszenie i nie liczyć na wsparcie państwa?
W przyszłorocznym budżecie nie zaplanowano tarcz ochronnych dla obywateli. W najbliższych miesiącach możemy być świadkami pogorszenia nastrojów społecznych wynikających właśnie z tego, że coraz mniej Polaków ma w portfelu ilość gotówki adekwatną do ich potrzeb.
Jak rząd będzie to tłumaczył? Bo na razie wszystko, co złe, to wina poprzedniego rządu.
Zapewne odpowiedzią na to, że są podnoszone podatki, a cięte wydatki, będą aresztowania kolejnych polityków poprzedniej ekipy. Tylko pytanie jest takie: na ile ta metoda permanentnego rozliczania poprzedników przy pogarszającej się sytuacji pozwoli utrzymać przynajmniej neutralny stosunek tych wyborców, którzy nie są wyborcami wyraźnie protuskowymi, proplatformianymi.
Ale z drugiej strony PiS nie umie uderzyć się w piersi i przyznać: niektórzy przesadzili, nie wszystko było ok. Jak widzi Pan przyszłość tej partii?
Od miesięcy powtarzam, że PiS nie wyciągnął wniosków z przegranej 15 października, nie chce się zmienić, nie chce być postrzegany inaczej, bardziej pozytywnie niż do tej pory. Dlatego pomimo coraz bardziej widocznej słabości obecnej ekipy rządzącej, braku realizacji obietnic wyborczych, wielu wyborców nie ma alternatywy.
Źródło: Echo Katolickie 38/2024