O długu publicznym, mechanizmach kreatywnej księgowości, poduszce finansowej i węgierskich rozwiązaniach - rozmowa ze Zbigniewem Kuźmiukiem
WIESŁAWA LEWANDOWSKA: — Polskie media przekazały nam niedawno wielką radość premiera: Oto mamy najinteligentniejszy budynek w całej Belgii... Na miesiąc przed rozpoczęciem polskiej prezydencji w UE cieszymy się z niej jak dzieci!
DR ZBIGNIEW KUŹMIUK: — Rozumiem, że w ten sposób próbuje się budować dumę narodową, ale to nie tędy droga. Na podstawie moich doświadczeń z pracy w Parlamencie Europejskim mogę powiedzieć, że parlamentarzyści starych krajów Unii patrzą na tego rodzaju zachowania nowych krajów członkowskich, delikatnie mówiąc, z zażenowaniem... Ich zdziwienie może budzić to, że Polskę, która jest największym beneficjentem funduszy unijnych w latach 2007-2013, stać na tego rodzaju wystawne budynki i wystawne zachowania.
— Uważa Pan, że w związku z prezydencją mamy polskie „zastaw się, a postaw się”?
— Tak. Moim zdaniem, ten budynek — przejęty po belgijskiej poczcie — można było wyremontować znacznie taniej (a kosztowało to aż 100 mln zł). Dlaczego nasza prezydencja ma być bardziej kosztowna niż prezydencje bogatych krajów, np. niż prezydencja szwedzka? Polska przewiduje wydać pół miliarda złotych na jej obsługę...
— Czyli na co?
— Na przyjmowanie gości, na hotele, przyjęcia, prezenty... A gdy przyjrzymy się trwającej teraz prezydencji węgierskiej, to zauważymy niezwykłą skromność...
— Węgrzy nie mają takiego budynku?
— Nie mają, nie wydają wystawnych przyjęć, nie rozdają bezsensownych gadżetów, aby rzekomo promować swój kraj... W swoim czasie obserwowałem z bliska prezydencję czeską, nader skromną. Podobnie zachowywały się kraje bogate, np. Niemcy czy Szwecja. Myślę więc, że ten nasz rozmach zostanie przyjęty nie najlepiej...
— Tym bardziej że polskie finanse trzeszczą w szwach, a bieda zaczyna piszczeć... Budżet na rok 2012 został skonstruowany pospiesznie, jak tłumaczy rząd, właśnie przede wszystkim z uwagi na rozpoczynającą się w połowie roku polską prezydencję. Potrzebny był ten pośpiech?
— Jako drugie uzasadnienie podaje się jeszcze kampanię wyborczą. Moim zdaniem, obydwa powody nie są racjonalnym uzasadnieniem. Rząd ma obowiązek złożyć projekt budżetu do 30 września, a ustawa o finansach publicznych dokładnie opisuje obowiązującą procedurę, której ważnym elementem jest opiniowanie przez członków komisji trójstronnej, a więc przez organizacje pracodawców i przedstawicieli pracowników, czyli przez związki zawodowe. Obydwa te środowiska oprotestowały ten pośpiech, jako że na sformułowanie swych uwag dostały zaledwie kilka dni. Z tego wynika, że to przyspieszenie bierze się przede wszystkim z potrzeb kampanii wyborczej.
— Wydaje się, że w tej sytuacji bardziej korzystna byłaby jednak zwłoka z propozycją zaciskania pasa...
— A jednak ta nadzwyczajna sprawność w przygotowaniu budżetu może się też podobać, zwłaszcza jeśli okazuje się, że nieoczekiwanie jest to budżet w wersji „soft”, wyjątkowo ponoć wszystkim przyjazny. Jest to budżet typowo wyborczy, zupełnie nieoparty na żelaznych realiach.
— Czy będzie jeszcze wersja „hard”, twardo tnąca wydatki nawet w najbardziej wrażliwych obszarach?
— Tak. Moim zdaniem, gdy tylko PO wygra wybory, położy na stole wersję „hard”, która nie będzie już zawierała tylko miękkiego zamrożenia płac w sferze budżetowej, lecz ich obniżki, może o 10-15 proc., a także odpowiednie obniżki emerytur i rent oraz prawdopodobnie podwyżkę stawki podatku VAT do 25 proc. i wiele jeszcze innych niepopularnych decyzji...
— ...które chyba wydają się niezbędne do załatania dziury w finansach publicznych?
— Nie da się ukryć prawdy — choć rząd przed wyborami próbuje to robić — że nasze finanse są w stanie opłakanym. Jeżeli deficyt sektora finansów publicznych na koniec 2010 r. wynosił blisko 8 proc. PKB, a zobowiązaliśmy się wobec Komisji Europejskiej, że do 2012 r. obniżymy go do poniżej 3 proc., to przez te 2 lata trzeba jakoś znaleźć 5 proc. PKB oszczędności albo dodatkowych dochodów. A 1 proc. PKB to 15 mld zł — zatem potrzeba przynajmniej 75 mld zł. To gigantyczna kwota.
— Niemożliwa do uzyskania?
— Tak, bo gdyby zaproponować realne pociągnięcia, które by dały tę brakującą kwotę, to musiałoby to wywołać niepokoje społeczne, takie jak obecnie w Hiszpanii. Zresztą i u nas też już dają one o sobie znać.
— Jak Pan ocenia sposób likwidowania deficytu zastosowany przez ministra Rostowskiego?
— Przyznaję, że desperackie sięgnięcie do pieniędzy z OFE, choć wywołało zgorszenie liberalnych ekonomistów, to jednak dało 1,3-1,4 proc. PKB, czyli ok. 20 mld zł. Podwyżka VAT ma przynieść w tym roku ok. 0,4 proc. PKB, czyli ok. 5 mld zł. Ponadto minister wprowadził tzw. regułę wydatkową, która mówi, że wydatki mogą rosnąć w tempie o 1 proc. większym od inflacji, co ma, według wyliczeń ministra, przynieść zmniejszenie deficytu o kolejny 1 proc. PKB. Co do tych wyliczeń można mieć jednak zasadnicze wątpliwości.
— Jakie?
— Taki wynik można by osiągnąć tylko wtedy, gdyby całość wydatków budżetowych była ograniczana według tej reguły. Tymczasem aż 70 proc. wydatków budżetowych to tzw. wydatki sztywne, niepodlegające żadnym ograniczeniom: np. wydatki na obsługę zadłużenia zagranicznego, na subwencję oświatową, subwencję wyrównawczą dla jednostek samorządu terytorialnego, na armię. Tu niczego nie da się uciąć.
— Gdzie więc można stosować tę regułę?
— Można ją zastosować do wydatków na płace w sferze budżetowej (poza wojskiem), na inwestycje, chociaż cięcia inwestycyjne mogą oznaczać, że nie wykorzystamy pieniędzy europejskich... Wyliczenia ministra, że reguła ta przyniesie kilkanaście miliardów złotych oszczędności, pozostają więc li tylko na papierze. A eksperci Komisji Europejskiej już wytknęli nam i ten poważny mankament, że brak realizacji inwestycji z udziałem środków unijnych spowoduje znacznie mniejsze wpływy podatkowe. Mamy więc błędne koło.
— Jednak przynajmniej część tej wielkiej dziury już udało się chyba zasypać?
— Przeprowadzone już przez parlament posunięcia dają w sumie ok. 30 mld zł, do „zasypania” pozostaje jeszcze 45 mld zł. Nie ma pomysłu, jak tego dokonać do końca 2012 r. Nie pomoże ani obcięcie deficytu samorządom, co da najwyżej 6 mld zł — ale samorządy, nawet te zdominowane przez PO, już stanęły okoniem... Niewiele pomogą też wpływy z VAT, które według teoretycznych wyliczeń ministra, w ciągu 2 lat mają wzrosnąć o ok. 25 proc... Przy wzroście PKB o 4 proc. nie ma możliwości, by jakiekolwiek wpływy podatkowe wzrosły o 25 proc. Unia dostrzega tę iluzoryczność propozycji naszego ministra i pewnie napisze nam wkrótce swój krytyczny raport na temat naszego programu konwergencji, a mimo to minister Rostowski nie zrobi już nic do wyborów — dopiero jeśli PO przejmie rząd, zaproponuje bardzo drastyczne rozwiązania.
— Czy — Pana zdaniem — mamy teraz do czynienia tylko z pozorowanymi ruchami?
— Tak, i to właśnie działaniami pozornymi minister doprowadził do rozstroju budżetu i sektora finansów publicznych... Pokazuje z roku na rok mniejszy deficyt, ale tak naprawdę wszystko dzieje się tylko na papierze.
— Czyli jak?
— Fundusz Ubezpieczeń Społecznych np. nie dostaje dotacji w odpowiedniej wysokości — dotacji, która liczy się do deficytu budżetowego — i musi pod koniec roku pożyczać pieniądze w bankach na dosyć wysoki procent, a to może zostać wytknięte przez NIK jako niegospodarność ministra. Aby tego uniknąć, minister udziela ZUS pożyczki (nie dotacji!) z budżetu państwa, a taka pożyczka już nie jest wliczana do długu... W ten sposób nazbierało się już ok. 15 mld zł takich pożyczek budżetowych, które w istocie powinny być ustawowymi dotacjami budżetowymi, co jednak musiałoby powiększać deficyt sektora finansów publicznych o przynajmniej 1 proc. PKB...
— To jest przykład tej kreatywnej księgowości, o której mówi opozycja?
— Tak, można powiedzieć nawet mocniej, że jest to dość ordynarny przekręt! A takich przykładów można podać wiele. Oto dla załatania bieżących potrzeb likwidacji ulega założony w 2002 r. Fundusz Rezerwy Demograficznej, który miał być wykorzystywany dopiero od 2020 r., kiedy to będzie mniej ludzi pracujących, a znacznie więcej emerytów. Kolejnym obiektem kreatywnej księgowości jest Fundusz Pracy oraz Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Z obu tych funduszy do 2012 r. ma być zdjęte 10 mld zł (7 z FP, 3 z FGŚP). W tym roku z Funduszu Pracy zabrano już 4 mld zł, co oznacza, że na aktywne formy zwalczania bezrobocia pozostała tylko jedna trzecia ubiegłorocznej sumy.
— Dlaczego to są tylko pozorne oszczędności?
— Dlatego, że skoro bezrobocie na koniec poprzedniego roku wynosiło 12 proc. (a teraz już 13 proc.), to nie powinno się ograniczać tych akurat wydatków. Z aktywnych form ograniczania bezrobocia w ubiegłym roku skorzystało ok. 500 tys. osób (np. na stażach)... Tak więc to cięcie tylko chwilowo zmniejsza dziurę budżetową, nie rozwiązuje natomiast żadnego realnego problemu, a wręcz przeciwnie — w ten sposób problemy się nawarstwiają, by w przyszłości pogłębiać deficyt budżetowy.
— Podobnie rzecz się ma np. z Krajowym Funduszem Drogowym?
— Tu jest jeszcze gorzej! Minister Rostowski zgrabnie wyłączył z sektora finansów publicznych Krajowy Fundusz Drogowy, którego zadłużenie nie wpływa teraz na deficyt finansów publicznych. To niezwykle istotne, bo obecne zadłużenie tego funduszu wynosi już ok. 30 mld zł! Według polskiej definicji, tego długu nie ma, natomiast według unijnej — ten dług jest jak najbardziej długiem publicznym i za jego zobowiązania musi kiedyś zapłacić państwo... Niewiele pomoże nawet wprowadzenie od 1 lipca nowych opłat drogowych — tzw. e-myta, które przyniesie skutek uboczny w postaci podrożenia kosztów transportu, co szybko — już na jesieni — znajdzie odbicie w cenach towarów. Wszyscy znów za to zapłacimy.
— Można powiedzieć, że na razie wszystko, co się da, „zamiatamy pod dywan”? Dużo się pod tym dywanem uzbierało?
— Tak, mamy wielkie zamiatanie pod dywan! W służbie zdrowia np. są zobowiązania rzędu 10 mld zł, które ciążą na jej jednostkach, a dokładniej na ich organach założycielskich. Zobowiązania te realizuje się częściowo i powoli — tylko te „wymagalne”. Ale tak naprawdę, gdy dojdzie teraz do operacji powoływania spółek w miejsce samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej (zacznie się to już po 1 lipca 2011 r.), będzie to oznaczało, że ktoś te długi musi wreszcie uregulować. Wprawdzie w ustawie jest zapisane, że tzw. zobowiązania publicznoprawne bierze na siebie minister zdrowia i pokrywa je z rezerwy finansowej, ale jeżeli zobowiązania wynoszą 10 mld zł, a rezerwa 1 mld, to oznacza, że 9 mld musi sfinansować ktoś inny...
— A jeśli nie sfinansuje?
— To przyjdzie nam bardzo słono płacić za leczenie. Najgorsze, że podobnie jest w każdej innej dziedzinie; wszędzie są deficyty, tylko na razie schowane, zamiecione pod dywan...
— Przydałoby się jakieś porządniejsze sprzątanie... Jak bardzo grozi nam to, co spotkało już kilka krajów europejskich?
— Sytuacja jest rzeczywiście niebezpieczna, choć niby wprost nas nie dotyczy, jako że na razie są to ogniska zapalne w strefie euro, a my posługujemy się jeszcze własną walutą i możemy sobie powiedzieć, że „nasza chata z kraja”... Jeżeli jednak rynki nerwowo reagują na to, co dzieje się dziś w Grecji, Portugalii, Hiszpanii, a co zaczyna już jakoś dotykać nawet Włoch i Belgii, jeżeli Unia i MFW będą musiały udzielić pomocy niektórym krajom, to będziemy mieć do czynienia z trzęsieniem ziemi w strefie euro, które uderzy także w waluty krajów na dorobku. A Polska jest tu w szczególnie złej sytuacji z uwagi na bardzo duży dług publiczny, wynoszący blisko 800 mld zł. Corocznie potrzeby pożyczkowe naszego państwa sięgają 180 mld zł. Tyle minister finansów musi pożyczyć, aby pokryć 35 mld zł długu budżetowego, a także zrolować długi, których wykup przypada na ten rok.
— Mamy na szyi pętlę zadłużenia — ale jeszcze niezbyt mocno zaciśniętą?
— Nie byłbym aż takim optymistą. Jesteśmy naprawdę na ruchomych piaskach, skoro musimy pożyczać 180 mld zł na 5-6, a może na jeszcze większy procent... Każde niekorzystne wydarzenie w strefie euro uderza w nas tym mocniej, im bardziej się zadłużamy. Każdy kolejny kryzys w strefie euro uderzy w nas ze zdwojoną siłą — i to zarówno w finanse publiczne, jak i w finanse sektora prywatnego, w tym w finanse gospodarstw domowych.
— Jak szybko rośnie nasz dług publiczny?
— Niepokojąco szybko! Na koniec 2007 r., kiedy Donald Tusk przejmował władzę, wynosił 524 mld zł. Na koniec 2010 r. było już 780 mld, a na koniec 2011 — śmiem twierdzić — będzie już ok. 900 mld zł. Mamy więc ponad 60 proc. przyrostu długu w ciągu 3 lat. I to mimo niewielkiego, ale jednak wzrostu gospodarczego.
— Jednak ciągle mamy wzrost gospodarczy — rządowi premiera Tuska jakimś cudem udało się uniknąć najgorszego...
— Nie jakimś cudem, ale dlatego, że dostał „poduszkę finansową” od poprzedniego rządu...
— Na której mógł spokojnie spać?
— I spał, choć może nie całkiem spokojnie. Wprawdzie PiS-owska minister finansów Zyta Gilowska nie spodziewała się kryzysu, który wybuchł nagle pod koniec 2008 r., ale to wprowadzona przez nią obniżka składki rentowej i ulgi w podatku dochodowym od osób fizycznych spowodowały, że w kieszeniach podatników została kwota 30-40 mld zł. To była ta „poduszka”, w postaci odłożonego popytu, który zrealizował się w 2008 i 2009 r. Nie było u nas takiego spadku popytu wewnętrznego, jaki w kryzysie dotknął nawet najbogatsze kraje. Dziś panowie rządzący chwalą się, że mimo kryzysu zachowaliśmy wzrost gospodarczy, ale nie dodają, że głównie z powodu tego, zapewnionego przez poprzedni rząd, popytu wewnętrznego.
— Przejście suchą nogą przez kryzys nie jest zasługą obecnego rządu?
— Trzeba przyznać, że dobrym posunięciem tego rządu było nieobniżanie wydatków budżetowych (mimo że Rostowski to zapowiadał, przecież deficyt budżetowy wzrósł z planowanych 27 mld zł do 53 mld zł). Ważnym czynnikiem była dewaluacja złotówki w 2009 r. w stosunku do dolara i euro. Poprawiło to atrakcyjność naszego eksportu, a pogorszyło opłacalność importu (w Polsce opłacało się produkować). Popyt wewnętrzny i wzrost tzw. eksportu netto spowodował, że w 2009 r. Polska jako jedyny kraj UE miała wzrost gospodarczy wynoszący 1,8 proc. PKB.
— Załóżmy, że PO wygra teraz wybory. Co dalej?
— Pewnie już w grudniu tego roku usłyszymy, że trzeba mocno zmodyfikować budżet. Wtedy poznamy rzeczywiste zamiary PO, i to przy szerokim wsparciu liberalnych polskich mediów oraz tych ekonomistów, którzy teraz krytykują rząd za złe pociągnięcia finansowe i opieszałość. Usłyszymy: Mogą nas uratować tylko takie, drastyczne pociągnięcia.
— Czyli jakie?
— Państwo sięgnie do tzw. płytkich kieszeni, czym uderzy w większość obywateli.
— To nic nowego, przecież już teraz przede wszystkim do tych kieszeni sięga!
— Tak, od trzech lat nie ma waloryzacji płac w sferze budżetowej, a to znaczy, że płace realne stale maleją stosownie do inflacji, obecnie średnio o 4,5 proc. Gdy rząd wprowadzi kolejną podwyżkę VAT, do 25 proc., to znów wzrosną ceny, przede wszystkim żywności. Dla przeciętnie zarabiającego obywatela będzie to bardzo dotkliwe. Jeżeli do tego dołożymy wysokie bezrobocie, które dotyczy najczęściej dzieci z tych rodzin, to ten obraz będzie jeszcze bardziej czarny...
— Trzeba by więc współczuć tym, którzy będą w Polsce rządzić po wyborach...
— Rzeczywiście, sytuacja kraju jest taka, że nie ma już rozwiązań dobrych i bardzo dobrych, są tylko nie najlepsze i bardzo złe. Moim zdaniem, PO, jeśli wygra te wybory, to wybierze rozwiązania bardzo złe dla ludzi.
— Naprawdę nie ma żadnych dobrych wyjść z tej sytuacji?
— Przykład Węgier pokazuje, że jednak jakieś są, że można działać inaczej, oczywiście, jeśli ma się poparcie większości parlamentarnej. Premier Viktor Orbán odważnie podejmuje również niepopularne społecznie decyzje, ale przede wszystkim skupia się na tych, które realnie poprawiają sytuację finansową państwa, nie obciążając przy tym większości społeczeństwa. Do takich należy np. wprowadzenie podatku bankowego.
— U nas ten pomysł opozycji nie zyskał aprobaty rządu.
— I to chyba nie tylko dlatego, że był to pomysł PiS-u... Według wstępnych szacunków, podatek bankowy dawałby przynajmniej tyle samo, ile wprowadzona w tym roku podwyżka stawki VAT. Nasz rząd bał się jednak sięgnąć do tych najgłębszych kieszeni...
— Które z węgierskich rozwiązań można by śmiało zastosować w Polsce?
— Jeśli rząd się nie zmieni, to żaden z węgierskich pomysłów wydaje się nie mieć u nas szans... Na Węgrzech wprowadzono np. trzyletni okresowy podatek obrotowy w odniesieniu do handlu wielkopowierzchniowego, usług telekomunikacyjnych i energetyki. To pozwoliło na luz budżetowy i rezygnację z pomocy międzynarodowej. Temu towarzyszy obniżka podatku dochodowego od osób prawnych do 10 proc. od 2013 r., a także obniżka podatku PIT dla rodzin z dziećmi (dla rodziny z trojgiem dzieci odliczenie to wynosi 17 tys. zł, w Polsce tylko 3,4 tys. zł). Doprowadzi to do zmniejszenia szarej strefy i wzrostu wpływów z podatków. Premier Orbán wywołał takie ruchy, które dają dodatkowe dochody, ale jednocześnie pobudzają gospodarkę.
— To samodzielne myślenie i postępowanie premiera Orbána nie podoba się jednak Unii...
— Tak, bo pomysły Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ordynowane Grecji, Portugalii, Irlandii, są zupełnie inne. Tam proponuje się podwyżkę podatków pośrednich od osób fizycznych, cięcia wydatków socjalnych, co powoduje ograniczenie popytu wewnętrznego i tym samym zapaść gospodarczą. Orbán pokazał, że mimo iż Węgry są członkiem UE, może proponować własne i lepsze drogi wyjścia. Oczywiście, spotkał się z obstrukcją gremiów europejskich, choć, rzecz jasna, nie można mu było niczego zabronić.
— A gdyby jesienią przyszło PiS-owi rządzić, to...?
— To trzeba przyjąć m.in. rozwiązania węgierskie. Należałoby się tylko uodpornić na krytykę zagranicznego establishmentu, która — wsparta przez polskie media — mogłaby być miażdżąca.
Z dr. Zbigniewem Kuźmiukiem rozmawiała Wiesława Lewandowska
opr. mg/mg