O polskiej prezydencji, tajemniczych i opozycyjnych priorytetach, sprawach wstydliwych i przemycaniu interesów narodowych z posłem Jarosławem Sellinem rozmawia Wiesława Lewandowska
O polskiej prezydencji, tajemniczych i opozycyjnych priorytetach, sprawach wstydliwych i przemycaniu interesów narodowych z posłem Jarosławem Sellinem rozmawia Wiesława Lewandowska
WIESŁAWA LEWANDOWSKA: — 1 lipca 2011 r. rozpoczyna się polska prezydencja w UE i — jak przekonują media — powinniśmy być dumni, bo przez pół roku będziemy najważniejsi w Europie...
POSEŁ JAROSŁAW SELLIN: — Poczucie dumy warto zarezerwować na koniec prezydencji, teraz przydałaby się realistyczna ocena. Do Traktatu Lizbońskiego, czyli do 2009 r., prezydencje rzeczywiście miały kluczowe znaczenie, a kraje je sprawujące faktycznie kierowały całą Unią Europejską. Mieliśmy tego dowód choćby w czasie inwazji na Gruzję za prezydencji francuskiej w 2008 r., gdy prezydent Nicolas Sarkozy w imieniu całej UE pojechał do Moskwy, by negocjować z Putinem. Teraz już tego rodzaju dyplomatyczna samodzielność prezydencji nie jest możliwa, ponieważ polityką zagraniczną Unii zajmuje się specjalna europejska służba dyplomatyczna z wysokim przedstawicielem ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, której szefem jest obecnie Catherine Ashton z Wielkiej Brytanii.
— Na czym zatem polega obecna moc prezydencji?
— Można powiedzieć, że kraj sprawujący prezydencję jest nadal „twarzą i głosem” UE, ale raczej nieformalnie. Ma przede wszystkim możliwość zwrócenia uwagi pozostałym krajom na istotne, jego zdaniem, sprawy. W tym celu konstruuje się tzw. priorytety, które muszą mieć wymiar ogólnoeuropejski, co nie wyklucza „przemycania” w nich własnych interesów narodowych.
— Słyszymy dziś w Polsce, że to przemycanie własnych interesów po prostu nie przystoi i trzeba z nich zrezygnować. Inne prezydencje przemycały?
— Oczywiście! Hiszpania rozdyskutowała Europę na temat współpracy z krajami Ameryki Łacińskiej, Francja przekierowała uwagę całej UE na basen Morza Śródziemnego, Węgry obecnie zaproponowały tzw. Strategię Dunajską. Każdy kraj podczas swej prezydencji stara się wprowadzać na płaszczyznę ogólnoeuropejską tematy ważne z punktu widzenia własnych interesów. Polska jest częścią Europy i naprawdę nietrudno o przekonanie innych krajów, że sprawy dla nas ważne są ważne także dla całej Europy.
— Tymczasem Polska na kilka dni przed swoją prezydencją wydaje się nie mieć własnych pomysłów, a w każdym razie chyba nie było na ten temat żadnej poważnej dyskusji politycznej. A może była, tylko media ją zlekceważyły?
— Istotnie, nie było na ten temat żadnej debaty, żadnej „burzy mózgów”. Gdy na forum sejmowej Komisji ds. UE chcieliśmy rozmawiać o prezydencji — albo mówiło się nam, że priorytety będą przedstawione w ostatniej chwili, albo uspokajano, że są już opisane w pewnych obszarach, ale jeszcze nieuszczegółowione. Poznaliśmy więc tylko ogólnikowe hasła w rodzaju: „integracja europejska jako źródło wzrostu”, „bezpieczna Europa”, „Europa korzystająca na otwartości” oraz opisy, że warto działać na rzecz wzrostu, pogłębić rynek wewnętrzny poprzez... rozwijanie handlu „on line”. To niemal jedyny konkret, jakiego można się było doszukać w przedstawionych posłom opracowaniach.
— Dlaczego PiS zdecydował się na miesiąc przed początkiem prezydencji zaprezentować swoje propozycje, skoro wiadomo, że nie ma szans na ich uwzględnienie?
— To nasza reakcja na tę tajemniczość rządowych priorytetów i brak otwartej dyskusji. Nie znając rządowych, postanowiliśmy przedstawić własne priorytety, które naszym zdaniem wydają się oczywiste zarówno z punktu widzenia interesów Europy, jak i Polski.
— O co, zdaniem PiS, powinniśmy zabiegać w ramach polskiej prezydencji?
— Przede wszystkim trzeba powalczyć o dobry europejski budżet w nowej siedmioletniej perspektywie 2014-2020. Już pod koniec czerwca Komisja Europejska ma przedstawić pierwszy projekt tego budżetu, a więc dyskusja rozpocznie się w czasie polskiej prezydencji. To jest dla nas niezwykła szansa, żeby choć trochę narzucić ton i kierunki tej dyskusji. Powinniśmy jak najusilniej zabiegać o to, aby ten budżet się nie zmniejszył.
— A wziąwszy pod uwagę nastroje w „starej Unii”, istnieje takie niebezpieczeństwo...
— I to coraz bardziej realne. Będące tzw. płatnikami netto duże europejskie kraje buntują się i uważają, że powinny wpłacać mniej do budżetu unijnego. Powinniśmy też nalegać, aby nadal finansowano tzw. politykę spójności, czyli wyrównywanie poziomu infrastruktury między poszczególnymi państwami UE oraz między poszczególnymi regionami. Są dziś w Europie silne tendencje do ucinania budżetu właśnie w tym obszarze.
— Najwięcej kontrowersji wydaje się budzić Wspólna Polityka Rolna. Niedawno PiS wnioskował odwołanie ministra rolnictwa właśnie z tego powodu, że nie forsował spraw rolnictwa jako ważnego tematu dla polskiej prezydencji.
— Uważamy, że polska prezydencja powinna mocno podkreślać, iż utrzymanie finansowania Wspólnej Polityki Rolnej w takiej skali, jak obecnie, jest niezwykle ważne ze względu na bezpieczeństwo żywnościowe Europejczyków, ale też z uwagi na wyzwania globalne — na szybki wzrost konsumpcji w bogacących się krajach Azji. Europa powinna wykorzystać szansę na eksport swej żywności właśnie przez wspieranie i rozwijanie rolnictwa. Tymczasem wiadomo, że istnieją w UE skłonności, aby Wspólną Politykę Rolną mocno ograniczyć na rzecz czegoś, co bogate kraje europejskie nazywają innowacyjnością albo inwestowaniem w zaawansowane technologicznie gałęzie przemysłu — oczywiście oznacza to, że pieniądze z UE trafią do bogatych, a nie do biednych krajów, i nie do rolnictwa. Uważam, że Polska powinna pilnować, aby takie rozwiązania jednak nie przeszły.
— Polskie media, rządzący politycy sugerują, że np. domaganie się wyrównania dopłat rolniczych będzie wyrazem polskiego egoizmu i po prostu nie godzi się w tej sprawie nalegać...
— Przecież nie upominamy się tu wyłącznie o interesy polskich rolników, ale także rumuńskich, bułgarskich, czeskich, słowackich, litewskich... Mamy taką paradoksalną sytuację, że ogólnie biorąc, w różnych unijnych programach biedniejsi dostają więcej pieniędzy, a bogatsi mniej; i tylko w rolnictwie jest dokładnie odwrotnie — bogatsi rolnicy dostają więcej, a biedniejsi mniej. A przecież rolnicy w Polsce, Estonii, Niemczech czy Hiszpanii płacą właściwie tyle samo za nasiona, paliwo, środki ochrony roślin, zaś dopłaty mają rażąco różne. Rolnik polski po wstąpieniu do UE miał sześciokrotnie mniej dopłat niż rolnik niemiecki, a w roku 2013 ma mieć nadal dwa razy mniej. Warto zapytać: Gdzie tu solidarność europejska, gdzie wolna konkurencja? To musi się zmienić, a zmiana leży w interesie całego kontynentu, a nie tylko „zachłannych” polskich rolników.
— Byłoby możliwe przeforsowanie sprawy wyrównania dopłat w czasie polskiej prezydencji?
— Trzeba próbować. Niestety, jestem pewien, że rząd tej kwestii nie podniesie, wywiesił już białą flagę. Minister Sawicki już podpisał się pod jakimś wstępnym dokumentem, który mówi nie o sprawiedliwym, ale o „bardziej sprawiedliwym” podziale środków. Oznacza to, że nasz rząd pogodził się już z tym, że będzie pewne spłaszczenie dopłat, ale nie będzie wyrównania.
— Skąd ta spolegliwość ministra?
— Z doktryny politycznej tego rządu, która brzmi: „Płyniemy w głównym nurcie”, a wiadomo, że ten nurt wyznaczają Francuzi i Niemcy. Słyszałem też od polityków PO dość kuriozalny argument, że wyrównanie dopłat wzmoże populizm prawicowych ugrupowań w bogatych krajach.
— Uważa Pan, że to „strachy na Lachy”?
— Trzeba wybrać — albo walczymy o zasady europejskie, albo poddajemy się z powodu tanich argumentów politycznych. Uważam, że dobrze byłoby zdobyć się w tej sprawie na odwagę, skoro wszystkie racje, nie tylko moralne, ale i wolnorynkowe, przemawiają za wyrównaniem dopłat.
— W PiS-owskiej propozycji priorytetów kontrowersyjny jest nie tylko postulat wyrównania dopłat, ale chyba generalnie postulat solidarnej Europy?
— Obawiam się, że tak. Choć w tej chwili nie wiemy, jakie będzie hasło naszej prezydencji, dla nas wydaje się oczywiste, że powinno ono brzmieć: „Solidarna Europa”. Podkreślać w ten sposób nasz wkład w zjednoczenie Europy przez ideę solidarności. Wszystkie proponowane przez nas priorytety podporządkowane są tej właśnie idei. Proponujemy np. solidarność energetyczną UE.
— Na czym miałaby ona polegać?
— Chodzi o to, by jakoś ograniczyć rosyjskie manipulowanie bezpieczeństwem energetycznym w stosunku do krajów europejskich, zwłaszcza ze środkowej części kontynentu. UE powinna uznać, że energia jest elementem na tyle strategicznym, że winno się prowadzić w tej sferze wspólną politykę, a nawet dążyć do budowania — jak to zaproponowali Jerzy Buzek i Jacques Delors — Europejskiej Wspólnoty Energetycznej. Obecnie mamy 27 rynków energetycznych, często zupełnie ze sobą niepołączonych. Nie może być mowy o wzajemnej energetycznej pomocy, bo nie ma nawet połączeń przez granicę...
— W dodatku zamiast energetycznej pomocy i solidarności mamy raczej energetyczny egoizm...
— Niestety tak. Bałtycka rura, czyli „North Stream”, to przykład braku solidarności europejskiej, a wręcz egoizmu niemieckiego. Niemcy nie zwracają uwagi na to, że jest to projekt agresywny politycznie wobec krajów dotąd tranzytowych, czyli Ukrainy, Białorusi i Polski. Z takich właśnie egoizmów należałoby w solidarnej Europie rezygnować.
— Najmniej skupiony na polskich interesach spośród proponowanych przez PiS priorytetów wydaje się postulat przeciwdziałania zapaści demograficznej w Europie.
— A to przecież najważniejsza właśnie dla nas sprawa! Niemcy starali się o tym mówić w czasie swojej prezydencji, podnoszą ten problem Węgrzy, ale raczej na zasadzie luźnej dyskusji, a my powinniśmy zaproponować ustanowienie strategicznego dokumentu oraz sposobu wspierania i finansowania odpowiednich działań. Właśnie Polacy powinni „egoistycznie” podnieść ten problem, bo nasz współczynnik dzietności jest mniejszy od średniego europejskiego (tylko 1,23, a w Europie 1,50). Poza tym jest to temat żywo dotykający także innych trudnych dziś dla Europy problemów, np. imigracji, wielokulturowości. Jest o czym dyskutować w tej materii.
— Wielokulturowość nie wychodzi Europie na dobre, za to udaje się dyskredytowanie chrześcijaństwa. Stąd postulat PiS, aby polska prezydencja dała jakiś impuls do obrony chrześcijaństwa w świecie?
— Uważamy, że Europa powinna w sposób szczególny upominać się o prześladowane mniejszości chrześcijańskie, ponieważ ma takie zobowiązanie historyczne i moralne. Europa powinna się w tej sprawie mocno i twardo wypowiadać.
— Czy da się przekonać przywódców i establishment europejski do takiej postawy? Wydaje się, że to daremny trud...
— Oczywiście, lewicowo-liberalne europejskie elity chcą bronić wszystkich mniejszości, a do religijnych chętnie dołączają jeszcze seksualne. Mam nadzieję, że prawicowe i konserwatywne kręgi potraktują ten nasz postulat przychylnie. Bezwarunkowo, to właśnie polska prezydencja powinna być w jakiś znaczący sposób zaangażowana w obronę chrześcijan.
— Dlaczego? Bo Polska to chrześcijański kraj i jesteśmy to winni Janowi Pawłowi II?
— Skoro polska prezydencja zbiega się w czasie z beatyfikacją Jana Pawła II, to nie można zapominać o tym, że nie kto inny, tylko Jan Paweł II przyczynił się do zniszczenia żelaznej kurtyny i połączenia — jak to nazywał — dwóch płuc Europy, że pozostawił nam bardzo pogłębioną refleksję na temat tego, czym powinna być Europa. Uważam, że powinniśmy zaproponować wielką konferencję poważnych intelektualistów europejskich, aby poznać i jeszcze raz przemyśleć nauczanie Jana Pawła II na temat Europy i jakoś się do niego odnieść, aby na nowo rozpocząć dyskusję nad tym, czy Europa powinna być tylko wspólnotą interesów, czy też przede wszystkim wspólnotą wartości.
— Czy to aby nie bujanie w obłokach, Panie Pośle?
— Można by powiedzieć, że ojcowie założyciele zjednoczonej Europy też bujali w obłokach. Niestety, zdajemy sobie sprawę, że to nasze odwoływanie się do Jana Pawła II może być przez wielu wyśmiewane. Należy też przypuszczać, że polityka prorodzinna, obrona chrześcijaństwa i powrót do nauki Jana Pawła II to właśnie to, co nas różni od rządowej wizji prezydencji.
— A można przypuszczać, że większa będzie zgodność między rządową a opozycyjną wizją prezydencji w odniesieniu do kwestii „geograficznych”, np. Partnerstwa Wschodniego?
— My uważamy, że w czasie naszej prezydencji należy dążyć do znacznego finansowego wzmocnienia programu Partnerstwa Wschodniego. Dzisiaj tzw. polityka południowa pochłania trzykrotnie więcej pieniędzy unijnych niż wschodnia. To wydaje się nieracjonalne, gdyż kraje położone na południe od UE — w przeciwieństwie do wschodnich — i tak nie będą jej członkami.
— Jakie więc konkretnie propozycje powinna złożyć Polska w tej sprawie?
— Naszym zdaniem, należałoby zaproponować, aby UE zawarła szybko układ stowarzyszeniowy nie tylko z Ukrainą, ale też z Mołdawią i Gruzją, które są już do tego prawie gotowe. A z tego, co mi wiadomo, rząd PO chce doprowadzić do układu stowarzyszeniowego tylko z Ukrainą. Podobnie ze strefą wolnego handlu — należy postulować włączenie także Mołdawii i Gruzji, a nie tylko Ukrainy. Proponowalibyśmy też zniesienie wiz dla wszystkich, poza Białorusią, obywateli krajów Partnerstwa Wschodniego, a więc dla Ukraińców, Mołdawian, Gruzinów, Ormian i Azerów.
— Czy polska prezydencja może być dobrą okazją do poruszenia trudnych spraw związanych z Rosją?
— Powinniśmy zaproponować rozpoczęcie prac nad wspólną unijną strategią wobec Rosji. Unia musi się po prostu zdecydować, czy bliższa strategicznie jest dla niej Rosja, czy Stany Zjednoczone. Musi opisać swoje interesy wobec Rosji i wypracować jakąś wspólną strategię. Dobrze by było, żeby właśnie Polska tę agendę zaproponowała...
— Dlaczego akurat Polska?
— Bo Polska jest w tej kwestii mniej naiwna niż Francuzi, Niemcy, Hiszpanie czy Włosi.
— A co z tzw. polityką południową, spędzającą obecnie sen z europejskich powiek? Chyba jednak nie da się jej wyłączyć z obszaru zainteresowań polskiej prezydencji?
— Oczywiście, Polska powinna zaproponować jak najbardziej aktywną politykę wobec Południa. Nie wystarczy zwykłe „dzielenie się doświadczeniami w budowaniu demokracji”. My proponujemy — a nasz rząd przygotowujący się do prezydencji jakoś na to nie wpadł — zorganizowanie trzech szczytów: Unia Europejska — Unia Afrykańska, Unia Europejska — Liga Państw Arabskich oraz Unia Europejska — Izrael. Na takich forach powinno się poważnie rozeznać sytuację, zaproponować jakieś formy pomocy.
— Skoro możliwości kształtowania polityki zagranicznej przez prezydencję są dość ograniczone, to czy nie lepiej skupić się jednak na sprawach wewnątrzunijnych?
— To oczywiste. Trzeba sfinalizować przyjęcie Chorwacji do Unii, kontynuować negocjacje akcesyjne z Islandią i krajami Bałkanów Zachodnich — Serbią, Albanią, Bośnią, Macedonią i Kosowem. I wreszcie trzeba zadbać o odpowiedni rozwój strategii makroregionalnych. Tzw. Strategia Bałtycka wymaga wzmocnienia, szczegółowego opisania i większych pieniędzy. My proponujemy jeszcze jedną strategię — Karpacką, obejmującą kraje członkowskie: Polskę, Słowację, Węgry, Rumunię oraz kraj akcesyjny — Ukrainę. Jest to obszar bogaty kulturowo, różnorodny społecznie, o niezwykłych zasobach środowiska naturalnego, a przede wszystkim obejmujący najbiedniejsze regiony UE. I pod tym też kątem należałoby wypracować tę specjalną Strategię Karpacką.
— Polski rząd wydaje się dość entuzjastycznie podchodzić do wzmocnienia integracji w ramach wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony. Co na to polska opozycja?
— Uważamy, że Europa nadal nie jest przygotowana do prowadzenia aż tak spójnej polityki zagranicznej, żeby to owocowało dobrą wspólną polityką obronną. Francja, Niemcy, Wielka Brytania nadal prowadzą tę politykę samodzielnie. Obecnie świadczy o tym choćby zróżnicowane podejście do Libii. Na taką wspólną politykę nie nadszedł więc jeszcze czas. A jeżeli dzisiaj ktoś tę sprawę stawia, to można to odbierać jako krok w kierunku osłabiania NATO, czyli podważania ścisłego związku Europy ze Stanami Zjednoczonymi w dziedzinie bezpieczeństwa. To nierozsądne.
— Złośliwi powiadają, że polska prezydencja będzie li tylko administrowaniem i kontynuacją zastanych procesów. Zgadza się Pan z tą opinią?
— Zapewne wiele będzie się rozgrywało na poziomie propagandy i PR-u (Public Relations — red.). Nawet jeśli to będzie czysto administracyjna prezydencja, to i tak będzie przedstawiana jako niezwykle ważna i przełomowa. I będą tak mówić nie tylko politycy polscy, ale także establishment europejski, który ceni sobie obecną polską spolegliwość.
— Pozostaje mieć nadzieję, że ta nasza prezydencja będzie jednak czymś więcej niż tylko elementem kampanii wizerunkowej PO przed nadchodzącymi wyborami...
— Fakt, że PO nie zdecydowała się na to, by przeprowadzić wcześniejsze wybory, przed prezydencją, jednak o tym właśnie świadczy. To oczywiste, że ta prezydencja ma służyć kampanii wyborczej. Daje możliwość pławienia się w odbitym świetle „wielkich tego świata”. Mam tylko nadzieję, że Polacy nie są zbyt naiwni i ta „salonowa gra” będzie dla nich czytelna.
Z Jarosławem Sellinem rozmawiała Wiesława Lewandowska
opr. ab/ab