Prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad - czego jeszcze można się po nim spodziewać?
Kiedy obejmował prezydencki urząd, nikt nie potrafił poprawnie wymówić jego nazwiska. Ale wystarczyły zaledwie trzy lata rządów, by hasło Mahmud Ahmadineżad wypowiadane było na całym świecie z szybkością karabinu maszynowego.
Egzotyczne sojusze z wenezuelskim petrorewolucjonistą Hugo Chavezem czy z białoruskim dyktatorem Aleksandrem Łukaszenką, zrzucanie winy za problemy ekonomiczne kraju na wrogów Wielkiej Persji, a jednocześnie konsekwentne dążenie do posiadania broni atomowej i permanentne wymachiwanie szabelką - tak wygląda obraz dzisiejszego Iranu pod rządami Ahmadineżada. Tyleż groteskowy, co niebezpieczny dla reszty świata...
„Kombinacja fanatycznego przywództwa i broni nuklearnej byłaby koszmarem dla świata. W pewnym sensie jest to bardziej skomplikowane niż w czasach nazizmu. Hitler nie miał bomby atomowej" - taką wizję rządów Mahmuda Ahmadineżada nakreślił kilka miesięcy temu prezydent Izraela Szimon Peres. Porównania do Hitlera padają zresztą pod adresem irańskiego przywódcy dość często. Niedawno w ten sam sposób nazwali go uczestnicy wielkiego chrześcijańskiego wiecu w Jerozolimie, podczas którego domagano się postawienia Ahmadineżada przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości.
Takie hasła stanowią jednak tylko świetną pożywkę dla fanatycznej ultraislamskiej wizji świata, której hołduje irański prezydent. Bo Mahmud Ahmadineżad, jak przystało na syna kowala, to twardy i uparty polityczny gracz. Jego dzisiejsze poglądy wykuwały się jednak nie w ojcowskiej kuźni, a w radykalnych irańskich szkołach imamickich, kultywujących najbardziej zachowawczy nurt islamskiego szyizmu.
Potem przyszła kolej na działalność w studenckich ugrupowaniach islamskich, gdzie Ahmadineżad spotkał wielu podobnych sobie młodych islamskich fanatyków. I to głównie dzięki nim w 1979 roku mogło dojść w Iranie do islamskiej rewolucji, która wyniosła do władzy ajatollaha
Chomeiniego. Ahmadineżad należał zaś do jej najbardziej aktywnych uczestników. Ba, podejrzewa się nawet, iż uczestniczył w porwaniu pracowników amerykańskiej ambasady w Teheranie w 1979 roku, a także dziesięć lat później w zamordowaniu w Wiedniu kurdyjskiego polityka Ebdulrehmana Qasimlo i jego dwóch współpracowników.
Dalszą karierę Ahmadineżada także można uznać za „modelową": ochotnik w wojnie przeciwko Irakowi, oficer irańskich specsjużb, dowódca Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, czyli swoistej irańskiej policji moralności - słowem idealny kandydat na kolejnego islamskiego męczennika-samobójcę. I zapewne prędzej czy później Ahmadineżad skończyłby jako mięso armatnie na ołtarzu Allaha, gdyby nie dał się w pewnym momencie porwać wirowi polityki.
Szybko piął się po szczeblach kariery, najpierw jako gubernator prowincji Ardebil, potem burmistrz Teheranu, wreszcie jako prezydent Iranu. Niezależnie jednak od piastowanego w danym momencie stanowiska, pozostał ortodoksyjnym, wojującym muzułmaninem, słuchającym jedynie brodatych islamskich ajatollahów.
Iran pod rządami Mahmuda Ahmadineżada jest tyleż groteskowy, co niebezpieczny dla reszty świata
Ahmadineżad to polityk w kostycznym typie naszego sknerowatego Gomułki - jego znakiem rozpoznawczym stały się kruczoczarna broda oraz noszone z upodobaniem tanie kurtki z teherańskich bazarów. I podobnie jak kiedyś „Wiesław", tak i irański przywódca pracuje podobno aż 20 godzin na dobę. „Prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad jest chory z przepracowania" - podała nawet kilka tygodni temu państwowa agencja IRNA, tłumacząc jego kilkudniową nieobecność w życiu publicznym.
A pracy rzeczywiście ma dużo, wszak „wrogów Iranu" na świecie nie brakuje. Sam Ahmadineżad od pierwszego dnia prezydentury jasno definiował swoich politycznych przeciwników: na jego celowniku są więc Izrael, Stany Zjednoczone i cała w ogóle zachodnia cywilizacja. „Oferta Europy to dla naszego społeczeństwa zniewaga, a nie propozycja" - stwierdził kiedyś.
Jednocześnie żaden inny światowy przywódca nie wzbudził w ostatnich latach tylu kontrowersji swoimi publicznymi wypowiedziami - wielokrotnie kwestionował Holocaust, postulował przeniesienie Izraela do Europy i zapowiadał, że państwo to powinno zostać wymazane z mapy świata.
Wygrażanie palcem to zresztą ulubiony gest brodatego szeryfa z Iranu. „Dzisiaj reżim syjonistyczny jest zdecydowanie na drodze do upadku i nie ma możliwości, aby wydobył się z szamba stworzonego przez siebie i swoich sojuszników" - powiedział kilka tygodni temu i to nie byle gdzie, bo na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ. A kilka miesięcy wcześniej w podobnym tonie wypowiedział się na temat Stanów Zjednoczonych, grzmiąc, że „zaczął już bić dzwon, odliczający czas do zagłady tego imperium potęgi i bogactwa".
Pseudoprofetyczne wyznania Ahmadineżada, w których roi się od górnolotnych zwrotów w stylu „islamskiego miecza ognistego, który porazi niewiernych" czy też „pioruna uderzającego we wrogów Iranu", to zresztą jego polityczne danie firmowe. Podobnie jak węszenie we wszystkim syjonistyczno-imperialistycznego spisku wymierzonego w islam, Iran i w niego samego.
I choć to wszystko brzmi dość zabawnie, to jedynie do momentu, gdy uświadomimy sobie, że takich sformułowań nie wypowiada byle jaki talibski watażka, ale przywódca potężnego państwa, odgrywającego kluczową rolę w stabilizacji politycznej całego roponośnego regionu bliskowschodniego.
Jednocześnie Iran pod rządami Ahmadineżada już od dłuższego czasu boryka się z dwucyfrową inflacją, 3,5-milionowym bezrobociem i galopującym wzrostem cen. Według irańskiego prezydenta wszystkiemu winni są jak zwykle imperialiści i syjoniści. „Zęby nam zaszkodzić, nasi wrogowie organizują przeróżne spiski. Na przykład podwyższają ceny pomidorów. Myślą, że w ten sposób zmuszą nas do odstąpienia od ideałów" - stwierdził niedawno.
A owe „irańskie ideały" to dziś nade wszystko program wzbogacania uranu, mający oczywiście na celu stworzenie bomby atomowej. Ów program to ukochane dziecko Mahmuda Ahmadineżada. „Nasz nuklearny pociąg nie ma biegu wstecznego ani hamulca" - powiedział kiedyś. I tej deklaracji pozostaje wierny po dziś dzień. Jednocześnie na każdym kroku podkreśla, że irańska energia jądrowa ma być wykorzystywana jedynie w celach pokojowych, ale tak naprawdę nie wierzy mu chyba nikt. Nie po jego wcześniejszych wojowniczych deklaracjach i groźbach.
Trudno zresztą nie wiązać ze sobą prac nad uranem z niedawnym wystrzeleniem pierwszej irańskiej rakiety kosmicznej i zapowiedzią dołączenia do „klubu kosmicznego", nie mówiąc już o licznych w ostatnim czasie próbach pocisków rakietowych.
Gołym okiem widać więc, że Iran coraz wyraźniej aspiruje do roli muzułmańskiego supermocarstwa. Nie ukrywa tego specjalnie sam Ahmadineżad. „Rząd zdecydował zakończyć epokę zachodniej dominacji raz na zawsze" - ostrzegł jakiś czas temu na forum ONZ. I szczerze mówiąc świat wydaje się dosyć bezradny wobec takiej alternatywy. Trudno nawet zmusić Teheran do rezygnacji z prac nad programem nuklearnym. Na nic zdają się tutaj dyplomatyczne zabiegi ONZ. We wrześniu Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych przyjęła jednomyślnie czwartą już rezolucję wzywającą Iran do wstrzymania programu nuklearnego. Ahmadineżad zignorował ją, tak jak wszystkie dotychczasowe rezolucje. Nie pomagają także symboliczne sankcje gospodarcze nakładane na Teheran. Bo nawet przy obecnym kryzysie toczącym Iran, kraj ten jako czwarty największy światowy producent ropy naftowej pozostaje nadal znaczącym graczem światowej gospodarki.
Rozwiązanie siłowe także raczej nie wchodzi w rachubę. Bo Iran to Irak do potęgi entej - jak słusznie ostrzegali prezydenta Busha amerykańscy generałowie.
Wygląda więc na to, że irański przywódca jeszcze długo będzie mógł grać na nosie wszystkim swoim adwersarzom. No, chyba że Izraelczycy - pomni gróźb Ahmadineżada i zniecierpliwieni bezsilnością Zachodu - załatwią tę sprawę „po swojemu". A zestresowana Ameryka i nieudolna ONZ stwierdzą, że nic nie widzieli i nic nie słyszeli. Ale wtedy na Bliskim Wschodzie rozpęta się prawdziwe piekło...
opr. mg/mg