O problemach energetycznych z punktu widzenia polityków oraz zwykłych ludzi
Podczas gdy politycy kłócą się o to, którędy mają przebiegać główne szlaki dystrybucji gazu, „szarzy obywatele” płacą coraz wyższe rachunki tylko za to, że mają kaprys umyć się w ciepłej wodzie albo zagotować wodę na herbatę.
- Do 31 marca 2009 roku mamy aktualnie obowiązującą taryfę i na dzisiaj nie zakładamy wprowadzenia szybciej jakichkolwiek zmian do taryfy niż z datą 1 kwietnia 2009 roku - powiedział w listopadzie ubiegłego roku wiceprezes Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa, Sławomir Hinc. To wcale niepocieszająca informacja, tym bardziej że wielu odbiorców w ostatnich latach musiało przywyknąć do przynajmniej dwóch podwyżek cen gazu rocznie. Tej ostatniej zmiany taryfy, która weszła w życie właśnie przed ponad trzema miesiącami, nie wytrzymuje już coraz więcej gospodarstw domowych.
Pani Anna jest zrozpaczona. Ostatni rachunek za gaz, jaki otrzymała, opiewa na kwotę ponad 650 złotych. Za podobne zużycie gazu jeszcze w zeszłym roku płaciła rachunki wystawione na kwotę niespełna 400 złotych. Poznańska emerytka zastanawia się teraz nie tylko, jak zapłacić ten jeden rachunek, ale też, co zrobić dalej. W podobnej sytuacji są dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy osób. Trzęsącymi się rękoma pani Anna pokazuje kolejne rachunki za gaz, wszystkie zapłacone w terminie, pozwalające zorientować się, jaka była rzeczywista skala podwyżek. W okresie od maja do lipca 2008 roku należność za jednostkę paliwa gazowego trzeba było zapłacić 0, 5930 złotego, ale już latem, po podwyżce, aż 0, 9350 złotego. Do tego w tym samym okresie podwyższona została opłata sieciowa stała z 9,3 złotych do 11,1 złotych oraz opłata sieciowa zmienna z 0,2442 złotego do 0,3965. Kolejna podwyżka nastąpiła z dniem 1 listopada, kiedy to cena gazu wzrosła z owych 0,9350 złotego do ponad złotówki (1,0350 zł). Nietrudno więc obliczyć, że cena samego gazu wzrosła w ciągu sześciu miesięcy 2008 roku o ponad 75 procent.
Co ma zrobić pani Anna z Poznania i dlaczego ma tak wysokie rachunki za gaz? Kobieta zajmuje niewielkie mieszkanie w śródmieściu. Kiedy się do niego wprowadziła wraz z nieżyjącą już matką w 1970 roku, by je ogrzać, musiała palić koksem w piecu ustawionym w kuchni. — Każdej jesieni musieliśmy załatwiać węgiel, który następnie składowany był w naszej piwnicy. Do dziś pamiętam, jak zimą, niemal każdego dnia, wraz z mężem chodziliśmy do zimnej i wilgotnej piwnicy po kolejne dwa wiadra węgla. Po dwudziestu latach te praktyki miały się jednak skończyć. Pod koniec lat 80. władze miasta zaczęły nawoływać mieszkańców poznańskiego śródmieścia do zmiany pieców w mieszkaniach z węglowych na gazowe. Motywowano to względami ekologicznymi i ochroną śródmiejskich zabytków, którym szkodziły dymy ze spalania węgla. Pani Anna zleciła opracowanie na własny koszt projektu zmiany instalacji ciepłowniczej w swoim mieszkaniu i po kilkuletnim oczekiwaniu na zgodę z gazowni wreszcie ją otrzymała. — Wszystkie prace wykonałam na własny koszt — opowiada. To był remont mojego życia. Skończyło się wreszcie schodzenie po koks do piwnicy. Bardzo się cieszyłam, że teraz będę mieć ciepło w domu za sprawą pieca gazowego. Z płaceniem za gaz, mimo cyklicznych podwyżek, pani Anna radziła sobie przez około 10 lat. Po 2000 roku było już coraz gorzej. — Jednak ubiegłoroczne podwyżki dobiły mnie zupełnie. Jakoś udawało mi się zapłacić rachunki dochodzące do 400 złotych, ale teraz dostałam prawie 700 złotych — żali się poruszona, dodając, że ma tylko 1200 złotych emerytury. — Nie wiem, co zrobić, bo jeśli ceny gazu będą nadal wzrastać, to nie wyobrażam sobie ogrzewania domu podczas kolejnej zimy. Nie wrócę przecież do palenia koksem, a na ogrzewanie elektryczne się nie zdecyduję, bo nikt nie jest w stanie skalkulować, jaki będzie jego koszt.
Tymczasem wiosną lub latem tego roku panią Annę czeka kolejna „gazowa rewolucja”. Jej skutki od ponad pół roku odczuwa już pan Kazimierz z poznańskiego Łazarza. — Zaczęło się w maju ubiegłego roku — opowiada z ożywieniem ponadsiedemdziesięcioletni emeryt. Nie wychodzę z domu codziennie, bo mam chore nogi, więc któregoś razu sąsiad powiadomił mnie, żebym nie używał gazu do odwołania, bo mogę spowodować wybuch! Okazało się, że w dzielnicy, w której mieszka pan Kazimierz, następuje wymiana gazu z dotychczas używanego zaazotowanego na wysokometanowy. Odbyło się to w ten sposób, że gaz wpuszczono do sieci, a mieszkańców powiadomiono wcześniej poprzez wywieszenie komunikatów na klatkach schodowych i zamieszczenie ogłoszeń w prasie. Po wpuszczeniu gazu do sieci mieszkańcy nie mogli używać piecyków, junkersów i kuchenek gazowych w swoich mieszkaniach, gdyż groziło to wybuchem. Trzeba było oczekiwać na pracowników, którzy pukali do kolejnych drzwi, by wymienić dysze w urządzeniach i w ten sposób uzdatnić je do spalania nowego gazu. — Po dwóch tygodniach bez ciepłej wody i bez możliwości przygotowania ciepłego posiłku wreszcie przyszli do mnie robotnicy — opowiada pan Kazimierz. Już od progu oznajmili mi, że teraz to mi współczują: „Panie, dostaniecie teraz piekielnie drogi ruski gaz, niby bardziej kaloryczny, ale za to większość urządzeń nie jest przystosowana do jego spalania, więc siłą rzeczy zużycie będzie większe” — ostrzegli robotnicy pana Kazimierza. I rzeczywiście, pan Kazimierz pokazuje rachunki po zmianie gazu, z których wynika, że ten nowy jest droższy. Płaciłem wcześniej po 80-90 złotych, ostatnio dostałem rachunek, przy podobnym zużyciu, na kwotę 160 złotych — żali się pan Kazimierz. Do tego, od czasu zmiany gazu junkers nie grzeje mi dobrze wody, na ogół z kranu płynie jedynie letnia.
Dla tysięcy ludzi, szczególnie zamieszkujących stare kamienice, w których poszczególne mieszkania ogrzewane są indywidualnie, a koszty ogrzewania nie są zryczałtowane w czynszu, nastały trudne czasy. Drastyczne podwyżki cen gazu zmuszają tysiące ludzi, często rencistów i emerytów czy osoby w podeszłym wieku do przykrych decyzji: ograniczenia zużycia ciepłej wody, przebywania w niedogrzanych mieszkaniach, rezygnacji z przyrządzania na gazie części ciepłych posiłków. Jednak praktyka pokazuje, że na gazie nie da się zrobić większych oszczędności. Jego zużycie nie jest bowiem, jakby się niektórym wydawało, żadnym luksusem, ale służy zaspokojeniu podstawowych potrzeb egzystencjalnych człowieka. Wiele osób będzie musiało i te swoje potrzeby zredukować. Każdorazowo podwyżkę proponuje operator czy dystrybutor gazu — Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo. Jest ona zatwierdzana przez Urząd Regulacji Energetyki. Urząd ten zatwierdza najczęściej podwyżki w niższym wymiarze niż proponuje PGNiG. Mimo to przeciętni obywatele odczuwają je dotkliwie. Nie udało nam się dowiedzieć, czy PGNiG i regionalne spółki od niego zależne prowadzą jakiekolwiek badania opinii społecznej i nastrojów konsumentów. Wydaje się jednak, że dystrybutorzy gazu nie odczuwają takiej potrzeby — większość ludzi takich, jak pani Anna czy pan Kazimierz jest i tak skazana na korzystanie z gazu. Osoby te z dnia na dzień nie zmienią swoich urządzeń grzewczych, nie zrezygnują z ciepłych posiłków czy kąpieli — słowem, nie wyrzekną się podstawowych potrzeb, jakie niesie codzienność. A spółki gazownicze muszą dbać o swoją kondycję — uzasadniając podwyżki w listopadzie ubiegłego roku, PGNiG stwierdzało: „Wprowadzenie zmian taryfy gazowej jest konieczne m.in. z powodu znacznego wzrostu kosztów pozyskiwania gazu ziemnego z importu, którego aktualna cena ustalana jest w oparciu o średnią cenę produktów ropopochodnych sprzed dziewięciu miesięcy. A te były wysokie. W stosunku do założeń taryfowych przyjętych w kwietniu 2008 roku wzrosły o ponad 20 procent i zaczęły być odczuwalne już od III kwartału 2008 roku”. Można nie dziwić się komercyjnej spółce, że dba o swoją płynność finansową, czy jednak nie mamy prawa do pretensji wobec kolejnych ekip rządzących, że nie zagwarantowały obywatelom bezpieczeństwa energetycznego, zmuszając ich do żenujących i nieludzkich oszczędności?
opr. mg/mg