Znów będzie wojna

Stanica Ługańska - ostatni punkt obrony ukraińskiego terytorium. Od sierpnia nie było dnia, żeby na miasto nie spadły pociski artyleryjskie. Co będzie dalej?

Znów będzie wojna

Stanica Ługańska — kilkunastotysięczna miejscowość położona faktycznie na przedmieściach Ługańska, ostatni punkt obrony ukraińskiego terytorium. Wciśnięta pomiędzy okupowany przez terrorystów Ługańsk i Federację Rosyjską.

Od lata ubiegłego roku Stanica Ługańska jest jednym z najbardziej „gorących punktów” na mapie tak zwanej operacji antyterrorystycznej. Od sierpnia nie było dnia, żeby na miasto nie spadały pociski artyleryjskie. Pomimo że zgodnie z wrześniowymi porozumieniami w Mińsku powinna być pod kontrolą ukraińskich sił zbrojnych, do dzisiaj pozostaje terytorium, na którym rosyjscy terroryści poruszają się w miarę swobodnie, jednocześnie bezwzględnie je ostrzeliwując. Chociaż przez miesiące w Stanicy nie milkły strzały, a każdy dzień zamykał się zwiększonym bilansem rannych, zabitych i zrujnowanych domów, to ludność zamieszkująca ten teren jest zdecydowanie prorosyjska.

Ostatni punkt obrony

Przez lata Stanica stanowiła jeden z głównych ośrodków ruchów kozackich wspieranych przez Rosję. W powszechnej świadomości jej mieszkańcy uznają się za potomków Kozaków dońskich, chociaż rzeczywiście niewiele mają z nimi wspólnego. Poza jednym faktem: niewątpliwie jest to ludność napływowa, ale wcale tu nie przybyła w czasach carskich, lecz została sprowadzona w czasach sowieckich: do kopalń i wielkich zakładów przemysłowych. Stanica z czasem stała się ulubioną miejscowością lokalnych bonzów, którzy pozakładali w niej szklarnie. Nic dziwnego, że w mieście obok rozpadających się chatynek i postsowieckich bloków można spotkać luksusowe wille z basenami. Według stacjonujących tu ukraińskich ochotników część z tych willi należy do rodziny Jefremowa — prominentnego działacza Partii Regionów, bliskiego współpracownika Janukowycza, który dziś jest ścigany za separatyzm. Umiłowanie sowieckiego socjalu, połączone z mitycznymi kozackimi korzeniami, i oligarchiczne układy spowodowały, że dziś większość mieszkańców Stanicy uważa ukraińską armię za okupantów i wbrew oczywistym faktom, nie chce przyznać, że ich domy ostrzeliwane są przez rosyjskich terrorystów. Na pytanie, kto strzela, prawie zawsze można usłyszeć: „Nie wiemy, my się chowamy, nie patrzymy”. Jednak by zobaczyć, kto strzela, wcale nie trzeba specjalnie się wysilać.

Najsilniejsze ostrzały zaczynają się po zmroku. Spod Ługańska w stronę Stanicy lecą czerwone ogniki, które spadając sieją śmierć i zniszczenia. To rakiety Grad wystrzeliwane z wyrzutni, które pewnie większości z nas kojarzą się ze słynną sowiecką „katiuszą”. Domy rujnują też pociski moździerzowe i ciężkiej artylerii, której rosyjskie wojska wykorzystują całą gamę. Ukraińscy żołnierze, oprowadzając po miejscach eksplozji, tłumaczą, czym przed chwilą byli ostrzeliwani: „Płytkie leje to najczęściej pociski moździerzowe, jak spadają «grady», to leci ich od razu co najmniej kilkanaście, cała kaseta to 40 — ale rzadko strzelają całą. Widzisz te ślady? Tutaj rozrywały się rakiety nad ziemią i «siały» odłamki — to «na ludzi», o a te kilkumetrowe leje — to pociski burzące”. Pociski spadają na ukraińskie posterunki, które są w całym mieście i stanowią zarówno punkty kontroli, jak i punkty obronne. Jednak większość spada na domy mieszkalne. Wielu mieszkańców przeprowadziło się do piwnic, niektórzy do garaży: „Mieszkamy bez światła, bieżącej wody od wielu tygodni, chcemy tylko jednego: pokoju”. Jednym z regularnie ostrzeliwanych miejsc jest cmentarz: „To nie przypadek, codziennie na cmentarzu powinny być pogrzeby — ludzie giną od pocisków, umierają na zawał serca, tu nikt nie chce powiedzieć prawdy, ale były takie dni, że umierało po kilkanaście osób! Dlatego strzelają w cmentarz, wiedzą, że tam nie tylko są martwi!”. Taką samą historię opowiadali mieszkańcy poddonieckich Piskiw — by uniknąć śmierci w czasie pogrzebu, bliskich chowano pod blokami...

Większość tych, którzy pozostali w Stanicy, to ludzie starsi: „Mam prawie dziewięćdziesiąt lat, czego ja się mam bać? Tylko muszę sam chodzić do sklepu, a ja już słaby jestem” — starszy mężczyzna opowiada o tym, stojąc w kolejce po chleb. Większość kolejkowiczów nie chce rozmawiać, odwracają się i od dziennikarzy, i od żołnierzy. Tylko dzieci są ufne i ciekawe uzbrojonych ludzi, ciekawość też wywołują aparaty, kamera. 12-letnia dziewczynka do sklepu przyszła ze swoim 8-letnim bratem. Nie zwraca uwagi na huk eksplozji, który rozlega się raz bliżej, raz dalej. On jest tu już stałym dźwiękiem. Natalia chętnie odpowiada na pytania: „Szkoła? Od dawna zamknięta. Nie ma prądu, więc nie ma telewizji, ale to i tak dobrze, że nie trzeba chodzić do szkoły, a bomb się już nie boję”. Jej młodszy brat ściska w rękach plastikowy karabin.

„Zazombowani”

Po kolejnym ostrzale wybucha pożar w garażach w pobliżu bloków mieszkalnych. Tym razem żaden z pocisków nie trafił w bloki. Płoną schowane w garażach samochody i sprzęt, który mieszkańcy ukryli w nich przed możliwą grabieżą zniszczonych mieszkań. Akcja gaszenia garaży przebiega niemrawo. Nie ma co liczyć na przybycie straży pożarnej, która do tego miejsca musiałaby przejechać przez co najmniej dwa regularnie ostrzeliwane skrzyżowania. Kilku mieszkańców ustawia się w kolejce do pompy, ktoś próbuje ludzi pospieszać. Do akcji włączają się ukraińscy żołnierze. Dowożą gaśnice. Biegają z wiadrami wody, piaskiem. Czym większa aktywność żołnierzy, tym mniejsze zaangażowanie mieszkańców...

W Stanicy działają struktury lokalnej władzy. Częściowo. W wydziale polityki społecznej tłumaczą, że przyjmują podania, ale przecież nie mają jak odpowiedzieć na potrzeby ludzi. Część urzędników otwarcie obciąża winą ukraińskich żołnierzy: „To oni zniszczyli nasze domy, oni grabią nasze mieszkania, niech wracają na swoją Ukrainę!”. Na pytanie, czy Stanica to nie Ukraina, odpowiadają z przekonaniem: „My jesteśmy stąd, miejscowi, żyło się nam tu dobrze, zanim przyszli Ukraińcy” — to znaczy przed sierpniem ubiegłego roku, kiedy ukraińska armia wyparła stąd rosyjskich separatystów. Żołnierze nie ukrywają, że mają trudne relacje z mieszkańcami. Twierdzą, że wielu mieszkańców wprost pomaga tzw. separatystom, ukraińskie służby stale namierzają i łapią osoby naprowadzające ogień artylerii rosyjskich terrorystów: „Trudno uwierzyć, ale oni czasem kierują tym ogniem z budynków położonych przy naszych posterunkach, odłamki tak samo mogą uderzyć w ich mieszkanie, mogą zabić ich bliskich — mówi jeden ze zwiadowców Gwardii Narodowej. Oni są «zazombowani»” — dodaje. Czasem przychodzą do żołnierzy ci, którzy uważają się za Ukraińców. Ich rozpoznawalnym znakiem jest to, że zaczynają rozmowę po ukraińsku. Dziś żyją w ukryciu, obawiając się, że jeśli ukraińskie wojsko zostawi Stanicę tak jak Debalcewo, oni mogą stracić życie.

Ukraińskość z wyboru

Wbrew rosyjskiej propagandzie ukraińscy ochotnicy rekrutują się z całej Ukrainy. W ukraińskich batalionach służą również mieszkańcy Donbasu. Jednak unikają pokazywania swoich twarzy, nie pozawalają robić sobie zdjęć. Misza, 40-letni lekarz, mówi, że czasami nawet jeździ do swoich bliskich. Musi przekroczyć linię frontu: „Przechodzę jak partyzant, staram się nie wejść na «separów», w razie czego adres zameldowania mam po ich stronie. W ciągu ostatniego pół roku byłem w domu trzy razy”. W domu jednak nie przyznaje się, że walczy po ukraińskiej stronie: „Moja rodzina jest jednoznacznie proukraińska, ale, po co im to wiedzieć? Myślą, że normalnie pracuję. Do domu stąd mam trzydzieści kilometrów... Wyobrażasz sobie, co by było, jakby «separy» o tym wiedzieli?”. W jednym z ochotniczych batalionów walczy też Borys: „Najpierw moja żona nie chciała, żebym z synem nawet przez telefon rozmawiał. Mówiła, że jestem faszystą-banderowcem, a teraz sama uciekła stamtąd i mieszka w Kijowie”. Misza, Borys i zdecydowana większość żołnierzy mówi po rosyjsku albo tzw. surżykiem — mieszanką ukraińsko-rosyjską. Ich ukraiński patriotyzm jest owocem putinowskiej wojny. Podobnie jak i „ukraińskość z wyboru” 35-letniego Mykoły: „Urodziłem się w Rosji, tam skończyłem uniwersytet i chociaż od kilku lat mieszkam na Ukrainie, zawsze się czułem Rosjaninem. Żonę mam Ukrainkę, mieszkamy w Kijowie, ale to nie żona zadecydowała, że jestem Ukraińcem i walczę dziś w ukraińskiej armii. Zadecydował o tym Putin, kiedy postanowił Ukrainie zabrać wolność, a ja jestem wolnym człowiekiem”. Prawie dokładnie tak samo swój wybór motywował 55-letni Oleg, były żołnierz rosyjskiej piechoty morskiej, który dziś walczy w jednym z ukraińskich batalionów ochotniczych: „Ja walczę za wolność”.

Przed kolejnym spotkaniem w Mińsku na wschodzie Ukrainy dramatycznie narasta eskalacja walk. Mariupol, Donieck, Debalcewo, Stanica Ługańska. Ukraińcy informują o setkach ataków rosyjskich terrorystów i regularnej armii Putina dokonywanych każdego dnia. Ataki nie słabną też w pierwszych dniach po zawarciu porozumień. Po kilku dniach w Stanicy zaczyna być cicho. Pierwszy raz od dwóch miesięcy nie słychać ciągłych eksplozji. Jednak zarówno ci, którzy chcą za wszelką ceną pokoju, jak i ci, którzy nie chcą pokoju bez wolności nie wierzą w mińskie ustalenia: „Zrobi się cieplej i znów będzie wojna, znów na nasze domy spadną «grady»”.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama