Na szczytach władzy trwa w Polsce nieustanny kabaret...
Ja powiem pięć. A ja dziewiętnaście. Nic z tego, dwadzieścia pięć wygrywa. Jak mądrze się bawią te dzieci, skomentuje niezorientowany obserwator, l pewnie, gdyby był to opis dziecinnej zabawy edukacyjnej, to przyglądalibyśmy się temu z uznaniem. Niestety, zabawa w cyferki stała się głównym zajęciem polskich polityków w ostatnich tygodniach. Rzecz jasna, w nielicznych przerwach, kiedy byli i obecni ministrowie nie stoją właśnie przed komisjami śledczymi lub prokuratorami.
Na oczach zdumionych obywateli odbywa się kabaretowe przedstawienie pod tytułem dymisja rządu. Dodajmy dla porządku, że jest to już drugi odcinek tego przedstawienia. Pierwszy oglądaliśmy przed rokiem, gdy rząd Marka Belki nie mógł powstać, a prezydent Kwaśniewski straszył Polaków widmem wyborów odbywających się w pierwszą niedzielę sierpnia. Drugi odcinek jest jeszcze zabawniejszy. Oto premier i najważniejszy (odpowiedzialny za gospodarkę) wicepremier przeszli do opozycji wobec własnego rządu, współtworząc nową partię opozycyjną. Co prawda, partia będzie nowa osobami tych właśnie dwóch polityków, ale jak się okazuje, oznacza to powstanie całkiem nowej jakości na polskiej scenie publicznej. W ramach rządu powstał tym samym Front Jedności Władzy i Opozycji, co samo w sobie likwiduje potrzebę wyborów jako takich, bo wiadomo, że władza i opozycja w osobie profesora Belki po trudnych negocjacjach dojdą jednak do porozumienia. Jedynym zagrożeniem dla demokracji jest w tej sytuacji stan zdrowia premiera. W razie zapadnięcia Marka Belki na schizofrenię nie można wykluczyć, że zorganizuje blokadę przeciwko sobie i wtedy trzeba będzie wezwać lekarzy. No i rozpisać nowe wybory.
Na taką ewentualność rządzący tandem Kwaśniewski - Belka ma kilka scenariuszy. Premier w przypływie chwilowej przewagi autoopozycyjności ogłosił, że piątego maja poda się do dymisji. Dlaczego właśnie wtedy? Podobno z tej przyczyny, że właśnie tego dnia Sejm ma głosować nad samorozwiązaniem się. Podobno, bo dymisja premiera ma się nijak do sejmowego głosowania. A data wymyślona jest znakomicie, gdyż tuż przed moskiewskimi uroczystościami 60-lecia zakończenia II wojny światowej, wywołującymi awanturę polityczną związaną z wyjazdem prezydenta Kwaśniewskiego. Zaraz po Moskwie mamy w Warszawie szczyt Rady Europy, na którym premier pełnić będzie funkcje gospodarza. No i to ostatnie bardzo zaniepokoiło prezydenta, który oznajmił publicznie, iż dymisji premiera nie przyjmie przed 17 maja, czyli zakończeniem szczytu Rady Europy, bo - rzekomo - nie wypada, aby Polska nie miała rządu w chwili, gdy gości kilkudziesięciu przywódców europejskich. Dla dopełnienia obrazu przypominającego bal przedszkolaków dodajmy, iż mający większość w Sejmie Sojusz Lewicy Demokratycznej ogłasza, iż wybory powinny odbyć się jesienią, a to z tego powodu, że prawicowi ekstremiści, którzy dojdą do władzy po wyborach, nie dopuszczą do uchwalenia eurokonstytucji, a poza tym, to dlaczego Sojusz ma oddawać komukolwiek władzę.
Obserwujący ten cyrk obywatel ma prawo niczego nie rozumieć, machnąć ręką i powiedzieć - a bawcie się na zdrowie, tylko beze mnie. Co naturalnie ucieszy sporą część polityków liczących, że przy bardzo niskiej frekwencji zdyscyplinowany elektorat złożony z byłych esbeków i działaczy PZPR zdoła wprowadzić partię postkomunistyczną do parlamentu.
A co ma do tego eurokonstytucja? Otóż, jeżeli udałoby się połączyć wybory z referendum europejskim, to kilka milionów euro przeznaczonych na propagandę konstytucyjną można by spożytkować dla zasilenia kampanii wyborczej jakiejś prorządowej partii.
Powszechnie znane kłopoty finansowe nieistniejącej, ale już rządzącej Partii Demokratycznej skończyłyby się jak ręką odjął. W końcu kto może godniej prezentować eurokonstytucję od panów Belki i Frasyniuka. Nie, nie, to nie będzie żadna kampania wyborcza. Zbieżność wieców konstytucyjnych z mityngami wyborczymi partii będzie czysto przypadkowa. Więcej - premier będący już dziś swoim własnym cieniem (jako szef gabinetu cieni Unii Wolności) - słusznie będzie oczekiwał od narodu wdzięczności, że zamiast prowadzić własną i własnej partii kampanię wyborczą, poświęca się, propagując eurokonstytucję. Trudno o lepszy dowód uczciwości i bezinteresowności.
Porzucając szyderstwa, trzeba bardzo zdecydowanie powiedzieć, że obserwujemy właśnie proces dramatycznego psucia polskiej demokracji. Jej istotą jest bowiem twardy podział na rządzących i opozycję oraz służebność polityków wobec narodu. Żenująco brzmią bajki opowiadane przez prezydenta Kwaśniewskiego, że rząd nie może być w stanie dymisji podczas ważnej międzynarodowej konferencji. Przecież ten rząd jest w stanie dymisji od chwili powstania, bo premier zapowiedział, iż traktuje swoją funkcję przejściowo już podczas pierwszego ze swoich licznych expose. Z czasów, gdy byłem członkiem rządu premiera Buzka, doskonale pamiętam, jak zagraniczni partnerzy uprzejmie, lecz stanowczo przypominali w ostatnim roku rządów, iż decyzje dotyczące przyszłości będzie podejmowała ówczesna opozycja. Tak samo jest teraz.
Najważniejsze jest jednak coś innego - nie do pomyślenia w normalnym systemie demokratycznym jest prowadzenie permanentnej kampanii wyborczej. A nie mając jasno określonego kalendarza wyborczego, politycy są już od kilku miesięcy w stanie przedwyborczego podenerwowania. Zamiast myśleć o narodowych interesach i strategii państwa, przeglądają kolejne raporty z badań opinii publicznej, zastanawiając się, jak nie stracić poparcia. To z kolei sprawia, iż każda debata parlamentarna jest prowadzona z myślą o nadchodzących wyborach, a nie o meritum dyskusji. I wreszcie prowadzi to do erozji społecznego zainteresowania polityką. Siadając do pisania tego tekstu, zajrzałem do Internetu. Pierwsze sześć informacji politycznych dotyczyło przesłuchań czołowych polityków. Obywatele niemający z natury nadmiernego zaufania do władzy utwierdzają się w - błędnym - przekonaniu, że wszyscy politycy to banda złodziei, a polityka, która powinna być szlachetną troską o dobro wspólne, to brudna i niegodna przyzwoitego człowieka gra.
Wielki Tydzień to czas rachunku sumienia, ale także czas nadziei i oczekiwania na Zmartwychwstanie. Myślę, że jest to również dobry czas na to, byśmy wszyscy dokonali rachunku naszej aktywności publicznej. Czas, by ci, którzy nie dają nadziei poprawy powiedzieli, że odchodzą. Czas, byśmy my - normalni obywatele - postanowili, że nie zbojkotujemy wyborów, byśmy potraktowali obserwację polityki jako obowiązek i przemyśleli, na kogo należy głosować. Czas, by zadać sobie fundamentalne dla demokracji pytanie - co my możemy zrobić dla Polski? A nie co nam się od Polski należy. Mamy w rękach narzędzia do tego, by państwo polskie znaczyło w świecie więcej niż kiedykolwiek w ostatnich trzech stuleciach. Mamy narzędzia do tego, by sprawić, że Polacy będą żyli lepiej i godniej niż kiedykolwiek w przeszłości. Pozostaje tylko posłuchać wezwania księdza Robaka z „Pana Tadeusza" i „posprzątać dom dzieci". Takiego porządku duchowego i politycznego życzę Czytelnikom „Przewodnika" przed dniem Zmartwychwstania Pańskiego.
Autor jest komentatorem międzynarodowym tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg