Jak wyjść ze społecznego marazmu, który od kilku lat paraliżuje Polskę?
Jak wyjść ze społecznego marazmu, który od paru ładnych lat paraliżuje życie publiczne Polski współczesnej? Czy ktoś potrafi wyzwolić energię Polaków tak, jak to się stało w latach 1980—81? Co z polityką, która przypomina jedną wielką patologię? Kto ma dokonać zmian?
Pytania można mnożyć. Jedno nie ulega wątpliwości, stan istniejący obecnie nie jest do utrzymania na dłuższą metę. Kto twierdzi, że to, co dzieje się w Polsce można kontynuować, przypomina głupca lub samobójcę, co na jedno wychodzi.
W pierwszej kolejności należy pożegnać się z tak ulubioną, zarówno przez formację postkomunistyczną, jak i postsolidarnościową, totalitarną w swoim charakterze metodą sprawowania władzy za pomocą społecznego wykluczenia. Można ją stosować do czasu, ponieważ poddawani społecznemu wykluczeniu prędzej czy później muszą się zbuntować. Początki tego procesu już mamy: patrz sukces „Samoobrony”. W perspektywie należy liczyć się z powstaniem innych radykalnych ugrupowań. Już dziś życie społeczne i gospodarcze współczesnej Polski podąża wyraźnie w stronę modelu a` la Ameryka Łacińska.
Jeśli niczego nie zmienimy, pojawią się zjawiska typowe dla tamtego obszaru, z partyzantką miejską włącznie i czymś, co można by nazwać państwem równoległym. Ponieważ oficjalne państwo nie będzie w stanie rozwiązywać problemów społecznych, spotka się z gigantycznym murem obywatelskiego nieposłuszeństwa, np. ze zjawiskiem masowego niepłacenia podatków itp. W tej przymusowej sytuacji, aby zaprowadzić choćby pozory porządku, władza ucieknie się do łamania prawa. Nakręci się spirala przemocy z obydwóch stron. To będzie pogrzeb demokracji.
W przypadku Polski na to wszystko wyraźnie nakłada się konflikt generacyjny. Wśród ludzi objętych społecznym wykluczeniem, coraz liczniejszą grupę stanowią ludzie młodzi, dziś pozbawieni pracy i jakichkolwiek perspektyw. Skrajne i wyraźnie rewindykacyjne ruchy, jakie sobie zafundujemy, pozostawiając wszystko po staremu, zorganizują przede wszystkim ludzie z młodego pokolenia. Każdy, kto jeszcze potrafi myśleć, powinien to brać pod uwagę.
Czy istnieje szansa, aby tego uniknąć? Sposobów może być kilka. Przede wszystkim jako zbiorowość powinniśmy szybko rozstać się z obecnym modelem uprawiania polityki. Oznacza to kompletne wyeliminowanie z życia społecznego dwóch postformacji politycznych: postkomunistycznej i postsolidarnościowej, gdyż, jak to starałem się udowodnić w artykule „Syndrom wyczerpania”, są to typowe ugrupowania wyczerpania. Obydwa szkodzą krajowi. Powinni również odejść politycy o twarzach zgranych w życiu publicznym, czyli prawie cały dotychczasowy establishment lewicy i prawicy.
A zatem nawołuję do rozwiązania istniejących partii politycznych? Technicznie byłoby to bardzo trudne. Raczej trzeba je przekształcić, ale nie w taki sposób jak to się dzieje obecnie, że na przykład starzy liderzy skrzykują się i zmieniając nazwę ugrupowania, tworzą pozornie coś nowego. Jest to obliczone wyłącznie na wprowadzenie w błąd wyborców, co się nie uda. Na dobrą sprawę działające obecnie w Polsce partie, tak naprawdę żadnymi partiami nie są, gdyż nie posiadają programów z prawdziwego zdarzenia. To, co w nadmiarze kurtuazji nazywamy programami, jest zapisem propagandowych haseł (należy walczyć z bezrobociem, wyrównać start młodzieży itp., co oznacza, że programy w obecnym wydaniu, to rejestr tzw. słusznych ogólników). Są to slogany do wykrzykiwania na wiecach. Może wygląda to na paradoks, lecz jedyną partią, która obecnie ma program, okazuje się „Samoobrona”. Stawia sobie za cel obronę najsłabszych, czyli konkret społeczny i to realizuje. W tym miejscu pomijam sprawę jakimi metodami. Partia bez programu przypomina coś, co socjologia coraz częściej określa mianem żulii politycznej. Ot, skrzykuje się grupa ludzi, mających do załatwienia jakiś swój interes i wybiera sobie przywódców. Większość istniejących w Polsce ugrupowań nie uprawia polityki (pyskówki i skandale publiczne trudno uznać za politykę), za to z upodobaniem majstruje przy gospodarce, bo to zapewnia korzystne przekręty i profity. Społeczne skutki takiej działalności są opłakane.
Dlaczego proponuję przekształcenie obecnych partii, a nawet ich ponowną rejestrację? Bo istniejących ugrupowań nie da się, moim zdaniem, utrzymać. Całą nadzieję pokładam w młodszych generacjach. Powstaje pytanie: czy zdolne byłyby one do powołania trzech, czterech nowych partii? Nie można z góry zakładać, że jest to niemożliwe. Potrzebne są nowe pomysły i nowe twarze.
Jakie dzisiejszej Polsce potrzebne są partie? Ludzi o prawicowych poglądach może na przykład reprezentować partia chadecka lub narodowo-niepodległościowa. Lewica miałaby swoją partię pracy w nawiązaniu do przedwojennej PPS. Istotne zadanie ma do spełnienia partia agrarna, ale wychodząca poza środowiska powiązane z rolnictwem. Ostatecznie zaopatrzenie w dostępną dla każdego, czyli niezbyt drogą żywność, to także istotna kwestia dla mieszkańców miast, czyli sprawa ogólnopolska.
Każde z istniejących obecnie ugrupowań recytuje hasła o walce z bezrobociem, po czym nie robi nic. Kiedyś miałem rozmowę z korespondentem zagranicznym, który bardzo się dziwił, jak to jest możliwe, że kraj, który posiada zaledwie kilkadziesiąt kilometrów autostrad, zafundował sobie tak gigantyczne bezrobocie. Jeśli do oficjalnych liczb doda się ukryte bezrobocie na wsi, sądzę, że już dzisiaj przekracza ono 20 procent! To już nie kłopoty, to klęska.
W jaki sposób ją zmniejszyć? Istnieją wzory z przeszłości, na przykład wprowadzony przez Roosevelta w latach wielkiego kryzysu New Deal, czyli gigantyczne roboty publiczne, finansowane ze środków państwowych. To właśnie w tamtym okresie zbudowano w USA większość autostrad, zapór wodnych itp.
Dobrze zorganizowane przedsiębiorstwo państwowe, budujące autostrady w Polsce, mogłoby zatrudnić setki tysięcy ludzi, gdy weźmie się pod uwagę rozmiary prac. Upieram się jednak przy tym, że musi to być przedsiębiorstwo państwowe, pod ścisłą społeczną kontrolą. Jeśli pozostawimy tę sprawę w rękach prywatnych, kwoty, przeznaczone na inwestycje, rozpłyną się w powodzi korupcji. Wpuszczenie kapitału zagranicznego także nic nie da. Obcy przedsiębiorcy budować będą autostrady z materiałów sprowadzanych ze swoich krajów, i jak na to wskazują doświadczenia — będą to materiały najdroższe. Krajowa wytwórczość nie wzrośnie, czyli nie zmniejszy się bezrobocie. Znów tak, jak to dzieje się obecnie, dzięki polskiej biedzie powstawać będą nowe miejsca pracy w bogatych krajach zachodnich, a szanse na ograniczenie bezrobocia w Polsce zostaną zmarnowane.
Gigantycznym obszarem robót publicznych powinny stać się również prace hydrograficzne, które uchronią kraj przed następną katastrofą powodzi, która stale nam grozi; wystarczy posłuchać specjalistów. Zakres prac jest ogromny i obejmuje setki miejscowości.
Wreszcie trzecim sposobem na zmniejszenie bezrobocia będzie rozwój budownictwa mieszkaniowego, skoro według ostrożnych szacunków w Polsce brakuje 1,5 miliona mieszkań. Właśnie budowa mieszkań może nakręcić koniunkturę, ponieważ ożywia wytwórczość w wielu dziedzinach gospodarki.
Dobrze, dobrze — pomyśli bardziej dociekliwy Czytelnik — wszystko pięknie, tylko skąd na to wszystko wziąć pieniądze? Nie pisałbym o tym, gdybym nie wiedział, gdzie na to wszystko znaleźć pieniądze.
Polska to bardzo dziwny kraj. Posiada na przykład dwa budżety. Jeden oficjalny budżet państwowy. I drugi budżet, który znajduje się poza budżetem. Faktycznie posiada on charakter „lewej kasy” dla establishmentu politycznego i kręgu jego znajomych. Ten drugi budżet tworzą wszelkiego rodzaju agencje, fundusze celowe i fundacje. Ktoś ostrożnie wyliczył, ze to blisko 100 miliardów złotych. Suma ogromna.
Niezależnie kto w Polsce wygrywa wybory: postkomuniści czy postsolidarnościowcy, ten drugi budżet jest utrzymywany. Skąd ta ciągłość i konsekwencja? A no stąd, gdyż jest to najwygodniejszy sposób przenoszenia pieniędzy publicznych do kieszeni prywatnej, czyli świetna okazja do uprawiania korupcji i półlegalnych interesów. Za te pieniądze można finansować inwestycje, o których wspominałem.
Drugim źródłem mogą być zamrożone w chwili obecnej rezerwy dewizowe państwa, liczące miliardy dolarów. Każdy ekonomista powie, że pieniądz trzymany w skarpecie jest martwy.
Żadna działalność gospodarcza nie powinna być pracą charytatywną. Na przykład w przypadku budowy autostrad dodatkowym źródłem finansowania może stać się emisja akcji. Możliwości jest tu bardzo dużo. Ale musi być przede wszystkim chęć zrobienia czegoś pożytecznego. A tego, jak do tej pory, nie widzę.
Obowiązek zorganizowania tego ogromnego wysiłku spada na struktury państwowe. W skali lokalnej czy pojedynczego obywatela ogromne znaczenie mają pomysły drobne, przynoszące szybkie i wymierne korzyści. W dziewiętnastym wieku, gdy na ziemiach polskich szalał równie dziki, jak dzisiaj, kapitalizm, pojawił się postulat pracy organicznej. Piękną kartę w tym okresie zapisał Kościół katolicki, który z dużymi sukcesami włączył się w organizowanie życia społecznego i gospodarczego. Wystarczy w tym miejscu przywołać doświadczenia Wielkopolski czy Pomorza.
Walka z biedą to w dzisiejszej Polsce najważniejszy problem polityczny, społeczny i gospodarczy. Nie trzeba również nikogo przekonywać, że posiada ona swój istotny wymiar moralny. Już obecnie ok. 40 proc. polskich dzieci wychowuje się w niedostatku lub w rodzinach żyjących w skrajnej biedzie. Daje to prawdziwy obraz narodowej tragedii, jaka dzieje się na naszych oczach.
Jak do tej pory prawo tworzone w naszym kraju jest bezmyślne i skierowane przeciwko ludziom. Bezrobotny, który sam tworzy swoje miejsce pracy, np. uruchamiając jednoosobowy warsztat, powinien przez trzy lata korzystać z wakacji podatkowych. A tak, niestety, nie jest. W bardzo wielu przypadkach wystarczy, aby państwo nie przeszkadzało, a obywatele poradzą sobie sami. Od czegoś jednak trzeba zacząć.
Dezintegracja społeczna, podziały polityczne, wszystko to sprawiło, ze polskie życie zbiorowe jest rozproszone. Wysiłek pojedynczego człowieka nie sumuje się, lecz ginie w zamęcie. Może nie wszystkim spodoba się to, co napiszę, ale jestem przekonany, że jedyną dobrze zorganizowaną strukturą społeczną w Polsce okazuje się Kościół katolicki i inne Kościoły oraz związki wyznaniowe. Doskonale widać to na poziomie parafii, które z konieczności przejęły wiele funkcji państwa czy władzy lokalnej, np. w dziedzinie pomocy społecznej. Jeśli nie dokonają się daleko idące zmiany, obszary biedy w Polsce będą się szybko powiększały. Oznacza to, że obowiązki opiekuńcze struktur kościelnych także ulegną rozszerzeniu. Wymusi je dramatyczna sytuacja społeczna ubogich rodzin.
W tym miejscu trzeba zastanowić się, czy nie nadeszła pora wprowadzenia zupełnie nowych metod zwalczania biedy, także w obrębie parafii. Można tu nawiązywać do tradycji dziewiętnastowiecznych lub tego, co robią parafie w ubogich dzielnicach wielkich miast na Zachodzie, gdzie właśnie przy parafiach i ich pomocy powstają małe, kilkuosobowe przedsiębiorstwa usługowe. Ludzie, którzy do niedawna znajdowali się na samym dnie społecznej bezradności, zarabiają na swoje utrzymanie sprzątając mieszkania, opiekując się dziećmi, ludźmi chorymi lub starymi. Istnieją grupki wykonujące drobne naprawy domowe, doglądające ogrodów, domów letniskowych itp. Możliwości jest wiele. Skoro inni potrafią to robić, nam także powinno się to udać.
Obok wysiłków w skali całego państwa, nie lekceważmy takich drobnych pomysłów. Nie akceptujmy społecznej bezsilności — pomóżmy sobie sami.
opr. mg/mg