Co z rolnictwem, do niedawna podstawową, wręcz jedyną działalnością gospodarczą na wsi?
Wsi spokojna, wsi wesoła... Kto twe wczasy, kto pożytki Może wspomnieć za raz wszytki? J. Kochanowski, Pieśń świętojańska o Sobótce
Jeszcze do niedawna jednoznacznie kojarzona z rolnictwem, dla którego jest przecież naturalnym środowiskiem. Dziś na wsi rolników ubywa. Pojawiają się ludzie innych zawodów, nierzadko pracujący w miastach. Na roli, w coraz większych gospodarstwach pozostają ci, dla których rolnictwo jest pasją, powołaniem. Mówiąc językiem współczesnym — biznesem. Wieś pięknieje, żyjąc swoim spokojnym rytmem, natomiast rolniczym biznesem — jak każdym biznesem — wciąż targają zmiany koniunktury. Taki jest efekt przemian, które powoli, choć konsekwentnie dokonują się na polskiej wsi. Przemian zapoczątkowanych politycznym przełomem roku 1989 i przyspieszonych przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej.
Liczba gospodarstw rolnych — około 1 800 000 z tendencją spadkową. Średnia powierzchnia gospodarstwa — 8 hektarów z tendencją wzrostową. Zaledwie około 1/3 gospodarstw sprzedaje uzyskane płody rolne — to tzw. gospodarstwa towarowe. Pozostałe produkują wyłącznie na własne potrzeby.
Polskie rolnictwo jest rozdrobnione i przeludnione. Rozdrobnienie podnosi koszty produkcji, których nie rekompensują ceny skupu. Z ekonomicznego punktu widzenia 2/3 nieproduktywnych polskich gospodarstw należałoby zlikwidować, pozostawiając tylko 600 tysięcy rzeczywiście produkujących żywność. Ale przecież nie można polskiego rolnictwa oceniać wyłącznie przez pryzmat ekonomii. Wieś — w tym rolnictwo — to także ludzie. Na wsi mieszka 30% Polaków, 20% utrzymuje się z pracy na roli. Gospodarstwa rolne od zawsze miały u nas charakter rodzinny. Tu wychowywały się pokolenia Polaków, tu kształtowały się ich charaktery i postawy.
Przełom roku 1989 na polskiej wsi właściwie mógłby pozostać niezauważony. W końcu w czasach socjalizmu rolnictwo i tak w większości było prywatne, a obok państwowego skupu istniał wolny rynek zboża, prosiąt czy owoców. Tym jednak, co przełom roku 1989 na zawsze zapisało w pamięci polskich rolników, był dramatyczny wzrost oprocentowania zaciągniętych kredytów. Przy szalejącej inflacji (prawie 560% w 1990 r.!) dochody ze sprzedaży płodów rolnych nie wystarczały nawet na odsetki. Tysiące gospodarstw rolnych zadłużyło się, wiele zostało zlicytowanych. Od tego czasu wieś boi się gospodarki liberalnej, gardzi profesorem Leszkiem Balcerowiczem jako symbolem wolnorynkowych przemian i nie wyobraża sobie rolnictwa bez opiekuńczej roli państwa. Roli, której filarami — zdaniem chłopskich przywódców — powinny być: gwarantowane ceny skupu płodów rolnych, interwencyjny wykup nadwyżek przez państwo, niskooprocentowane kredyty, dopłaty do paliwa do ciągników, niskie składki na ubezpieczenie społeczne (KRUS), brak powszechnego w mieście podatku dochodowego PIT. Argument za preferencyjnym traktowaniem rolnictwa wydaje się bezdyskusyjny — im bardziej państwo będzie wspierało producentów żywności, tym tańsza okaże się ona dla konsumentów. Ale tylko część chłopskich postulatów państwo realizuje, bo pozostałej części zwyczajnie nie może. Przełom nastąpił 1 maja 2004 r., w dniu przystąpienia Polski do Unii Europejskiiej. Odtąd to Unia, a nie polskie władze, wyznacza Wspólną Politykę Rolną.
W czerwcu 2003 r. Godziszów w powiecie Janów Lubelski był najbardziej znaną miejscowością w kraju. To tu w referendum decydującym o przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej padł krajowy rekord. Aż 88% mieszkańców gminy powiedziało Unii zdecydowane „nie”. Dziś, po blisko 6 latach, warto przypomnieć, że w skali kraju wynik referendum wyniósł 77,45%, tyle że na „tak”. Polska weszła do Unii. Rok później w Godziszowie padł kolejny rekord. Aż 90% rolników — i podobno był to wtedy najwyższy odsetek w kraju — złożyło wnioski o unijne dopłaty do gruntów rolnych. Co się stało, że rolnicy tak szybko zmienili zdanie? Po pierwsze — nie do końca sprawdziły się obawy: że obcokrajowcy wykupią polską ziemię, zaleje nas zagraniczna żywność, zbankrutują polskie firmy, rolnik nie będzie miał komu sprzedać plonów, że po wejściu do Unii utracimy narodową tożsamość. Po drugie — okazało się, że ziemia to nie tylko symboliczna matka-żywicielka, ale także kapitał, który umiejętnie wykorzystywany może przynosić dochody. A dochód to w biznesie ważna rzecz, nawet jeśli ma się obawy i uprzedzenia. Co zatem Unia dała? Przede wszystkim wspomniane już płatności bezpośrednie do powierzchni uprawianych gruntów. Według prostej zasady, że im więcej hektarów pól i łąk, tym więcej pieniędzy. Teoretycznie dopłaty służą zrekompensowaniu zmniejszenia się opłacalności produkcji, ale tak naprawdę gwarantują polskim rolnikom środki na przeżycie.
Duzi rolnicy kupują za pieniądze z dopłat nawozy i maszyny. Mali — buty i zeszyty dla dzieci. Z małej powierzchni dochód może nie jest wielki, ale za to stały i pewny. Unia daje także mnóstwo innych pieniędzy, ale w odróżnieniu od dopłat bezpośrednich daje je w sposób sprytny — na te dziedziny, które jej zdaniem powinny się rozwijać. Narzędziem rozdzielania unijnych pieniędzy jest Program Rozwoju Obszarów Wiejskich (PROW), przyjęty najpierw na lata 2004-2006, a obecnie na 2007-2013. Z priorytetów aktualnego PROW wynika, że Unia za godne dofinansowania uznaje m.in.: modernizację gospodarstw rolnych, wspieranie startu młodych rolników, przekazywanie gospodarstw następcom za tzw. Rentę strukturalną, zalesianie nieużytków, tworzenie grup producentów rolnych, podnoszenie jakości życia na wsi.
Ogromne pieniądze można uzyskać z tzw. programów rolnośrodowiskowych, polegających np. na utrzy-mywaniu łąk bagiennych w naturalnym stanie. Okazywanie szacunku środowisku naturalnemu (np. zakaz wypalania ściernisk) oraz zwierzętom gospodarskim (tzw. dobrostan) pojawia się zresztą jako warunek konieczny w większości działań PROW.
Czego Unia nie dała, a co było największym marzeniem polskich rolników? Nie dała gwarancji stabilności i opłacalności produkcji rolnej. Wydawać by się mogło, że perfekcyjnie zorganizowana struktura, jaką jest unijna administracja, wyraźnie wskaże każdemu rolnikowi, co i ile może wyprodukować oraz komu i po ile to sprzeda. Nic z tych rzeczy. Państwowa interwencja, która niegdyś za pomocą dopłat do cen skupu podtrzymywała opłacalność produkcji, w czasach unijnych zanikła. W ogóle nie ma interwencyjnego skupu wieprzowiny, a przecież tym rynkiem najbardziej wstrząsają „górki” i „dołki”. Skup zbóż z państwowymi dopłatami może być uruchamiany dopiero w listopadzie i to
po cenie zwykle niższej od rynkowej. O cenach skupu jabłek czy truskawek decydują wyłącznie zakłady przetwórcze, często wykorzystujące swoją przewagę nad niezorganizowanymi rolnikami.
Krajowe ceny produktów rolnych coraz częściej wynikają z sytuacji światowej — urodzaju pszenicy w Argentynie czy jabłek w Chinach. Tania żywność, dotowana w krajach pochodzenia, bez ograniczeń krąży po całym świecie, niszcząc rodzimych producentów. Nie ma umów kontraktacyjnych, rolników nie chronią ceny minimalne, a władza rządowa jest bezradna, bo nawet o zgodę na dopłaty do eksportu masła musi pytać Komisję Europejską. Brak stabilności dochodów najlepiej widać na drogach. Blokady i pikiety organizowane w okresach załamań cenowych są popularne wśród rolników jak Europa długa i szeroka.
Pewnie coraz mniej rolników pamięta, że kiedyś w skupie mleka było kilka klas jakości. Najlepsze mleko w klasie ekstra musiało zawierać tylko śladowe ilości drobnoustrojów i komórek somatycznych, za to klasy I, II i III mogły mieć ich więcej. Za lepsze mleko rolnicy otrzymywali wyższą cenę. W 2000 r. przestano przyjmować w skupie najgorszą klasę III, a potem kolejne. Dziś mleczarnie skupują tylko jeden rodzaj mleka — mleko surowe, o jakości odpowiadającej dawnej klasie ekstra. Mleka z bakteriami nikt nie chce. Podobny proces podnoszenia jakościowej poprzeczki przeszły zboża, mięso, owoce, warzywa. Dziś polskie rolnictwo dostarcza surowców najwyższej światowej jakości. Trafiają one do nowoczesnych, sterylnych zakładów przetwórczych. Jeszcze parę lat temu zdziwienie w polskich masarniach budził obowiązek instalowania bezdotykowych kranów do mycia rąk, drzwi otwieranych fotokomórkami czy półokrągłych płytek ceramicznych łączących ściany z podłogami, dzięki czemu brudowi trudniej było osadzać się w zakamarkach. Dziś to normalność. Żywność musi być bezpieczna dla konsumenta. A przetwórnia, która spełnia unijne wymagania weterynaryjne i sanitarne, ma nie tylko łatwiej na krajowym rynku, ale także bez ograniczeń może sprzedawać wyroby w całej Unii. Wiele firm to wykorzystało. Po wejściu Polski do UE i zniesieniu barier celnych eksport polskiej żywności rósł lawinowo. Choć obecnie skala wzrostu nieco zmalała, to i tak polskie pomidory, pieczarki, sery, zboża, gęsi, a także przetwory mięsne, warzywne i mleczne są chwalone za jakość na całym europejskim rynku. Problemem może być jedynie kiepska promocja polskiej żywności za granicą i brak rozpoznawalnych marek. Bo w Polsce konsumenci wiedzą, co jest dobre. Jak wynika z badań statystycznych, przy wyborze kupowanej żywności najczęściej kierujemy się — oprócz ceny — jej krajowym pochodzeniem.
Zamieszkiwanie na wsi zawsze było powodem do wstydu. Ludzie ze wsi czuli się gorzej ubrani, mniej elokwentni, mniej zaradni od mieszkańców miast. Ucieczka ze wsi do miasta była synonimem społecznego awansu. I oto zaskoczenie. Jak wynika z badań prowadzonych w latach 2005-2007 przez Pentor, aż 85% mieszkańców terenów wiejskich i 89% rolników jest zadowolonych z zamieszkiwania na wsi. Na wsi, która — co pewnie tłumaczy wyniki tego sondażu — w ostatnich latach zmieniła się nie do poznania. Po części za sprawą gospodarności samych mieszkańców, którzy dbają o swoje obejścia, sadzą wokół nich zieleń i odnawiają elewacje domów. Po części — dzięki gminnym samorządom, które ze środków własnych oraz unijnych budują nowoczesne hale sportowe i szkoły, utwardzają drogi i układają chodniki. W każdej wsi jest po kilka sklepów. Telefon i woda w kranie to dobra powszechnie dostępne. Samochody — fakt, że często mocno wyeksploatowane — stoją na niemal każdym podwórku. Może biedniej tu niż w mieście, ale za to spokój, kontakt z naturą i rytm życia wyznaczany zmianami pór roku. Wieś nie tylko nie utraciła narodowej tożsamości — czego obawiali się przeciwnicy europejskiej integracji — ale wręcz szczyci się własną tradycją, wygrzebywanymi z zapomnienia zwyczajami czy recepturami regionalnych potraw.
Ale co z rolnictwem, do niedawna podstawową, wręcz jedyną działalnością gospodarczą na wsi? To, co już dziś jest widoczne we Wspólnej Polityce Rolnej i ku czemu zmierza Unia, to wyraźne odejście od wspierania produkcji rolnej na rzecz troski o środowisko naturalne oraz cywilizacyjny rozwój wsi. Może to oznaczać dalsze skurczenie się liczby gospodarstw rolnych, przy jednoczesnym wzroście ich powierzchni i obsady zwierząt. Inaczej mówiąc — mniej rolników wyprodukuje tyle samo żywności co kiedyś, za to po niższych kosztach. Ale czy na tym zarobią? Czy ferma na tysiąc świń będzie mniej podatna na światowe wahania koniunktury niż małe gospodarstwo? Tu pewności nie ma. A raczej jest pewność, że rolnictwo pozbawione państwowej opieki dalej będzie biznesem o dużym ryzyku, zdanym i na kaprysy pogody, i na nieuczciwych pośredników, i na zmieniające się gusta konsumentów. Tu nikt opłacalności nie zapewni, a ucieczka w obniżkę kosztów przy rosnących cenach energii, pasz, nawozów i środków ochrony roślin nie do końca jest możliwa. Zatem rolnictwo dla rolników. A pozostali mieszkańcy wsi? Co z tymi, dla których w rolnictwie zabraknie miejsca? Co poza tym, że będą kształcić dzieci w widnych szkołach, chodzić po równych chodnikach i delektować się nieskażoną przyrodą? Może otworzą własne firmy — budowlane, handlowe, produkcyjne, agroturystyczne. Może znajdą pracę u dużych rolników lub w powstających firmach. Może przekażą gospodarstwa za rentę lub je sprzedadzą, zostawiając sobie tylko działkę z domem. A może znajdą pracę w mieście, a wieś będzie dla nich tylko wygodnym, spokojnym miejscem zamieszkania...
Krzysztof Karman — kierownik Redakcji Audycji Rolnych Programu I TVP SA, wieloletni autor i prezenter magazynu publicystycznego „Tydzień”.
opr. aw/aw