Kto i dlaczego sabotuje powstanie koalicji i rządu PO-PiS?
Od wyborów parlamentarnych minął już ponad miesiąc, od prezydenckich ponad tydzień, a odczucie społeczne jest takie, że gdzieś w perspektywie majaczą nam już nowe wybory. Urzędujący - jeszcze - prezydent Kwaśniewski postraszył nawet posłów datą 15 stycznia, jako możliwym terminem wyborów parlamentarnych. l nic. Wbrew oczekiwaniom ogromnej większości obywateli nie mamy koalicji rządowej PO-PiS.
Kazimierz Marcinkiewicz z trudem „skleja" rząd autorski, by nie oddawać inicjatywy w ręce prezydenta Kwaśniewskiego. A władze Platformy Obywatelskiej zachowują się niczym obrażona pannica, licząc po cichu albo na wywrotkę Marcinkiewicza, albo też na głosowanie Samoobrony za rządem.
Każde wyjście jest dobre. W pierwszym wypadku prezydent, korzystając ze swoich konstytucyjnych uprawnień, powierzy formowanie rządu Janowi Rokicie i ten zaprosi do koalicji zwycięzców wyborów. A w przeciwnym wypadku PiS stanie się zakładnikiem nieobliczalnej i szkodliwej na polskiej scenie politycznej partii Andrzeja Leppera. I zamiast wymarzonej przez większość Polaków IV Rzeczypospolitej będziemy mieli żałosną szarpaninę rządu, różnymi koncesjami usiłującego pozyskać poparcie parlamentu dla niezbędnych ustaw. O nowej Konstytucji czy o wielkiej i dogłębnej reformie państwa będziemy mogli zapomnieć.
Z moich rozmów z ludźmi, którzy brali udział w wyborach, wynika jedno. Zarówno zwolennicy Platformy głosowali równocześnie na PiS, jak i odwrotnie. Koalicja dwóch centroprawicowych partii wydawała się oczywistością, ich programy i pomysły polityczne były do siebie podobne, a wspólny rząd nieunikniony. Głosowanie było tylko wskazywaniem rozłożenia akcentów. Czy ma być bardziej liberalnie czy bardziej socjalnie. Ale i jedno, i drugie w ramach nowoczesnego, europejskiego modelu silnego (lepiej może powiedzieć sprawnego) i przyjaznego obywatelom państwa. Dla wszystkich wyborców obu partii ich koalicja była czymś oczywistym. I nagle po wyborach prezydenckich zaczęliśmy słyszeć najpierw pogłoski, a potem już publiczne informacje, że większość klubu PO jest przeciwna koalicji rządowej z PiS. Z drugiej strony uniesieni prezydenckim triumfem Kaczyńskiego członkowie Prawa i Sprawiedliwości także myśleli o zemście mającej pognębić politycznego rywala. I jedni, i drudzy zaczęli zapominać o interesie nadrzędnym - o Polsce.
Nie chciałbym tutaj dokonywać rachunku win. Za mało wiemy o tym, co działo się w zaciszu negocjacyjnych gabinetów. Ale przegrani są wszyscy uczestnicy tej gry. Zwycięzcami zaś panowie Lepper i Olejniczak. Żenujący spektakl dany przez liderów prawicy, którzy nie potrafili stanąć na wysokości zadania nałożonego na nich przez obywateli, skłania zwykłego wyborcę do irytacji: po co ja na nich głosowałem? I utwierdza go w przekonaniu, że polityka to jedno wielkie oszustwo. Do tego spektaklu w znaczny sposób przyczyniły się media. Czytając gazety czy słuchając niektórych rozgłośni radiowych, (także oglądając telewizję), można odnieść wrażenie, że kampania wyborcza trwa w najlepsze. Owszem kampania ta, co najmniej od czasu wyborów parlamentarnych, niespodziewanie wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość, była nieustanną próbą wpychania PO w okopy obrońców systemu III RP. Pod koniec kampanii prezydenckiej Donald Tusk przypominał nieco odświeżonego i bardziej przystojnego Aleksandra Kwaśniewskiego. I wyborcy opuścili go wcale nie dlatego, że Andrzej Lepper poparł Lecha Kaczyńskiego, a dlatego, że widzieli w Tusku kontynuatora stylu Kwaśniewskiego. Dali tym samym kolejny wyraźny sygnał, iż Polacy oczekują zmiany. Prawdziwej, a nie tylko kosmetycznej. Brak koalicji PO-PiS oznacza tymczasem porażkę nas jako obywateli. Oznacza również klęskę Platformy Obywatelskiej, która dla dziwacznych honorowych i dość pustych gestów pogrzebała szansę na sprawny rząd, obdarzony ogromnym poparciem parlamentarnym i mający oparcie w prezydencie. Jest to jednak klęska również dla Prawa i Sprawiedliwości. Płacenie przeróżnymi koncesjami Samoobronie za pozytywne głosowania oznacza bowiem, że z programu tej partii ostaną się marne resztki.
Ktoś z komentatorów napisał, że chyba niezbędne będzie przeżycie rządów Leppera po klęsce obecnych zwycięzców wyborów, a po nim wejście na scenę zupełnie nowego pokolenia polityków dzielących się i współpracujących na innych niż dotąd zasadach.
Problem w tym, że na takie katharsis Polska nie ma czasu i wystarczających rezerw. Gdy czytam w londyńskim, lekko lewackim „Guardianie", że Polska Kaczyńskich nie różni się niczym od Białorusi, to czuję w tym rękę naszych rodzimych informatorów pisma. Tak jak za czasów koalicji AWS-UW nasi ministrowie z Unii telefonowali do Brukseli, by donosić na kolegów z AWS, tak teraz próbuje się pogrążyć Kaczyńskich. A Europa zdominowana przez socjaldemokrację zrobi to z przyjemnością. Tylko drodzy podpowiadacze, będzie to tak czy inaczej pogrążanie Polski. Polski, która nie może sobie pozwolić na znalezienie się w sytuacji Austrii izolowanej niegdyś w Europie po wyborczym sukcesie Heidera.
Polska potrzebuje odbudowy autorytetu instytucji publicznych w kraju oraz wizerunku demokratycznego i stabilnego państwa na zewnątrz. Każdy polityk, który ponad te cele stawia osobisty interes czy partyjne interesiki, jest sabotażystą niegodnym miana polityka. A brak porozumienia dwóch partii, które naród wezwał do władzy, to zwyczajny sabotaż.
Mam wciąż nadzieję, że uda się stworzyć rząd, który naprawi Rzeczpospolitą. Bez względu jednak na to, czy i kiedy taki gabinet powstanie, politycy, którzy doprowadzili do oglądanego dziś ponurego przedstawienia, skazali siebie na klęskę. Jeszcze o tym nie wiedzą, ale wybory polityczne Polaków w ciągu ostatnich 15 lat były bardziej racjonalne od zachowań klasy politycznej. I takie pozostaną. A więc dobrej zabawy w Sejmie.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg